Dziś zamierzam ponownie odwiedzić dom kumpla po fachu: architekta Jima Thompsona. Sentyment do miejsca + profesji zobowiązuje! W drodze do najbliższej stacji BTS bezskutecznie próbuję znaleźć dowolne „ryżowe” śniadanie. "Wszystko, wszędzie, naraz" pozamykane, a przecież już 10.00 wybiła! Na upierdliwie ssącym głodzie dojeżdżam kolejką do stacji Siam. Dokładnie tu zlokalizowane jest słynne centrum handlowe "Siam Paragon", w którym ulegam banalnemu burgerowi z frytkami w McDonald wszak wokół brak jakichkolwiek stoisk z tajskim żarciem. Wybór fast-food-owej jadłodajni miernie/tanio usprawiedliwiam: „potrzebą odmiany” … tudzież „chęcią przeżycia”, heh.
W 35-stopniowym skwarze pieszo docieram do JT House. Wstęp: 200 THB (zdecydowanie warto!). Zwiedzanie trwa ok. 40 min – niestety tylko w grupach (z wolnym akurat, przypadkowym, zwykle beznamiętnym/powtarzalnym przewodnikiem). Od zawsze cierpię na wymiotną awersję w stosunku do pseudo-turystycznych stad, nagminnie bezczelnie/brutalnie zmuszanych do nienaturalnej, narzuconej narracji, traktowanych jak bezmózgie muły nęcone zawieszoną na kiju przez ich aktualnego pana/władcy/żądnej wyłącznie zysków pseudo-turystycznej-agencji marchewką. Doceniam natomiast miejsca, które poznaję we własnym, nienarzuconym przez żadnego kapo tempie …
Wewnątrz JT House nie można nagrywać filmów, a "urocza" pani przewodniczka traci cenny czas całej grupy by upewnić się, iż moja kamera została definitywnie wyłączona (kolejna parodia absurdu!). Foty są o dziwo dozwolone. Łaskawcy! Mimo idiotycznych, paranormalnych wręcz zasad wyjątkowo miło było przypomnieć to miejsce obarczone tajemniczym zniknięciem właściciela:
https://leshy.travel.pl/dom-jima-thompsona-w-bangkoku-turystyczna-atrakcja-w-sercu-tego-miasta/
Klimatycznie spełniony, meandrując wśród gigantycznych hoteli i luksusowych kondominiów odgrodzonych od pospólstwa niebosiężnymi parkanami docieram do Erawan Shrine. Też tu kiedyś byłem (byłem też w Bangkoku podczas sylwestrowego zamachu terrorystycznego w 2006 roku). Mikro-świątynka przed hotelem Erawan spektakularnie tętni życiem, a kolejne girlandy kwiatów składanych w ofierze Buddzie co chwilę ozdabiają ogrodzenie kultowego posągu. I co najbardziej zaskakujące: roi się tu od bardzo młodych ludzi pogrążonych w autentycznie wiarygodnym modlitewnym uniesieniu. Totalnie odmiennie niż w katolickich świątyniach naszego kraju okupowanych w większości przez zaprzałe dewoty, nie tak ...?
Upał coraz ostrzej daje się we znaki, a wody nadal brak. O suchym pysku + ostatnimi siłami wspinam się mozolnie na pobliską stację BTS z nadzieją na dostępność jakichkolwiek płynów. Pech! Zero jakichkolwiek sklepów. Jeden przystanek do Sala Daeng może ocalić mój byt. … i w końcu jest … woda! Będę żył!
Ze słodką bułką w dłoni docieram do pobliskiego Parku Lumphini. Od zawsze był moim punktem orientacyjnym w Bangkoku, ale chyba nigdy go dogłębnie nie odwiedziłem. Słuszne decyzje w przeszłości zatem podejmowałem – średnia to atrakcja. Mało drzew, ławek i nijakie jeziorko, po którym tandetnie plastikowymi „łabędziami” pływają pseudo-zakochane pary. Autentyczne wrażenie wywierają jeno wałęsające się leniwie po parku pokaźne warany przypominające smoki z Komodo.
Reszta dnia to nostalgiczny spacer (wyjątkowo bez kamerki) po okolicznej dzielnicy, dobrze znanej z poprzednich pobytów.
https://www.youtube.com/watch?v=xDKHX4ugGfw&ab_channel=okiemarchitekta