Trochę pipowato dzień się zaczął. Zapomniałem wczoraj naładować baterie do kamerki i muszę czekać do 10.30. W pełnym rynsztunku ruszam dziś do Thonburi. Po drodze zahaczam o pobliską Assumption Cathedral (niedziela wszak jest) i rzecz jasna często mijany Lebua at State Tower, który dla mnie osobiście stanowi esencję charakteru miasta, a na jego sky-barze kręcono pamiętne sceny do filmu: „Kac Vegas w Bangkoku”.
Stąd kolejką BTS dojeżdżam do stacji Wutthakat, położonej najbliżej świątyń: Wat Khun Chan i Wat Paknam Phasi Charoen, z wielkimi posągami Buddy (w tej drugiej akurat spektakularna statua jest w remoncie). Na sielskiej, sennej dzielni, wśród licznych khlongów, szukam jakiegoś treściwego śniadania, ale tylko wodę udaje mi się kupić.
Metrem z Tha Phra docieram do Sanam Chai, a stąd pieszo do Wat Pho – słynnej świątyni odpoczywającego Buddy. Od rana nic w gębie nie miałem. Głód zwycięża i tuż przed bramą przybytku posilam się kurczakiem z ryżem (40 THB) kupionym na przyległym targowisku.
Wstęp na teren rozległego kompleksu to 300 THB. Byłem tu już dwukrotnie, ale mimo zwyczajowego tłumu turystów lubię to miejsce i nie chcę go odpuścić. Gigantyczny posąg za każdym razem robi niesamowite wrażenie.
Z pudełkiem mrożonego arbuza ruszam w stronę przystani do Wat Arun. Choćby krótka przejażdżka tramwajem wodnym po rzece Menam to obowiązek każdego odwiedzającego Bangkok. Ta jest chyba najtańsza (5 THB), choć nawet tyle nie płacę. Zostałem omyłkowo dołączony do jakiejś zorganizowanej grupy. A to ci wyróżnienie, heh.
Wat Arun to oficjalny symbol miasta, jednak odwiedzony kilkakrotnie wcześniej nie wywiera już takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Pamiętam, że niegdyś wciągano tam na sznurach przypięte do nich datki wiernych. Chyba już nie ma tego zwyczaju.
Zwiedzając okoliczne przybytki, docieram do takiej sobie Bell Tower w Wat Kalayanamit Woramahawihan, mijam małą chińską świątynię San Chao Kian An Keng, Santa Cruz Church i Wat Prayurawongsawas Worawihan, by dotrzeć do miłej niespodzianki: Khwaeng Wat Kanlaya, niewielkiego ogrodu zarośniętego egzotyczną roślinnością ze stawami zamieszkanymi przez rzesze wygłodniałych żółwi. Główną atrakcją wydaje się karmienie ich owocami podawanymi do wybranych pysków za pomocą długich żerdzi.
Na koniec odwiedzam jeszcze barwną chińską świątynię: Guan Yu Shrine (Khlong San) na nabrzeżu Chao Phraya.
Dość bogaty program (jak na jeden dzień) mi się udał ... choć świadomie odpuszczam zwiedzanie Pałacu Królewskiego po raz trzeci. Może następnym razem ...