Mimo wczesnej pobudki na dworzec docieram grabem dopiero ok. 10.00. Wszyscy mieszają się w zeznaniach. W kasach twierdzą, że nie ma stąd bezpośredniego transportu do Can Tho. Ktoś inny wskazuje mini busy Futa, którymi tu dojechałem. Wsiadam do podstawionego już pojazdu, a z nudów wdaję się w rozmowę z miejscowymi handlarkami. Jedna z nich (chyba najstarsza) wyraża namiętne zauroczenie moją skromną osobą, jednak po namyśle stwierdza, żem trochę dla niej za młody ... Lol!
Tuż przed planowanym odjazdem pojawia się obsługa busa twierdząc, iż jednak do Ho Chi Minh zmierza. No pech. Pomocnik drivera prowadzi mnie do dworcowego biura, gdzie znudzony małolat dzwoni do przedstawiciela Futa i każe mi czekać 30 min. na rzekomy pick-up. Czekam prawie godzinę. Ostatecznie wypasione taxi dowozi mnie (wraz z dwójką innych sympatycznych turystów) na podmiejski, wyjątkowo odległy dworzec. Ledwo ok. 11.00 kupiłem bilet (155 K), a muszę wsiadać ... nawet bez zaciągnięcia się dymkiem. Jestem ostatnim ogniwem tej podróży. Od kilku dni nie jechałem sleeper-busem, więc to przyjemnie relaksująca odmiana.
Ledwo zdążyłem się zdrzemnąć, a za oknem majaczą przedmieścia Can Tho. Ok. 12.00 jesteśmy u celu. Cała podróż trwała raptem nieco ponad godzinę. Korzystam z faktu, iż jestem na dworcu i rezerwuję bilet na bus do Rach Gia, skąd wypływają promy na Phu Quoc. Może jednak uda się budżetowo dotrzeć na tą wyspę, choć właściwie wszyscy latają tam samolotami.
Na dworcu trochę zmieszany żem jest. Moovit wskazuje, iż odjeżdża stąd autobus nr 11, którego przystanku nikt nie jest mi w stanie wskazać. Miotam się tam i z powrotem, czekam w niewłaściwym miejscu, aż po półtorej godzinie ostatecznie zamawiam graba (33 K), którego nota bene też ciężko było odnaleźć.
W hotelu przestraszona dziewczynka wręcza mi klucz do kiepskiego pokoju. Tłumaczę, że miał być taki z balkonem, a przynajmniej z oknem i wracam na 4-te piętro (tym razem windą! :)) do innego, w którym da się raczej zamieszkać. Nawet mi się podoba, więc wychodząc na spacer zgłaszam akces pobytu na jeszcze jedną noc.
Do bankomatu VP Bank docieram spacerkiem w 15 min i wyciągam 2 mln dongów bez dodatkowych opłat. Warto jednak poszukać ATM-u z bezprowizyjną kartą Revolut. Co najmniej dwa obiadki się zaoszczędzi.
Wracając szukam jakiegoś sklepu spożywczego. Niestety brak takowego. Podobnie jak wczoraj posilam się śniadanio-obiadem za 30 K. Wyjątkowo przyzwoicie jak na smażony kotlecik wieprzowy z ryżem.
Nadal szukając przyzwoitego sklepu spożywczego trafiam przypadkiem na tutejszy targ. W pierwszym boksie z pamiątkami znajduję rewelacyjną/rozkoszną, drewnianą maskę roześmianego Buddy. Ideał! Dokładnie takiej szukałem! Cena wywoławcza to 40 K. Nawet jest naklejka z tyłu. Na nieśmiałą sugestię 30 K pani czuje się prawie urażona. Znaczy cena pierwotna jest raczej uczciwa. Na targu w Sajgonie cena wywoławcza wynosiła 180 K! … a ostatecznie spadła do min. 60 K. … i to za mniejszą + zdecydowanie mniej interesującą niż obecna maskę. Pani może zaproponować jednak mały/symboliczny rabat – 20 K. Zapłaciłbym więcej, ale satysfakcja z targu i zakupu pełna.
Jestem przy nabrzeżu rzeki Hau. Jutro mam na zwiedzanie okolicy cały dzień, więc nie chcę tracić apetytu na to miejsce, a na pierwszy rzut oka wygląda obiecująco.
Muszę poszperać w necie jak się wydostać z Wietnamu. Do Bangkoku można lecieć bezpośrednio z Phu Quoc, a nawet z Can Tho, jednak zastanawiam się nad najtańszym lotem z Ho Chi Minh, choć droga powrotna z wyspy do Sajgonu będzie raczej długa …
https://www.youtube.com/watch?v=zY9aPIptZSs&ab_channel=okiemarchitekta