… no wyjątkowo się dziś wyspałem. Wstaję po 9.30 i za pół godziny mam być gotów na pick up. Ledwo pakuję klamoty, a przed czasem (wyznaczonym na 10.00) pojawia się skuterek z kierowcą, który ma mnie stąd odebrać. Driver sprawnie wiezie do biura, które pośredniczyło w zakupie biletu, a tam za chwilę przesiadam się do mini-busa + jako jedyny pasażer docieram do odległego, pustawego dworca gdzieś na trasie Da Nang – Saigon. Punkt 11.00 podstawiają autokar. Pachnie jeszcze nowością, a leżanki są wyjątkowo długie i wygodne: idealne na 10-godzinną podróż. Niestety z dwoma przystankami na posiłki cały rejs ok. 440 kilometrową trasą zajmuje aż 11,5 h. W Polsce trwałby zapewne nie więcej niż 5-6 h.
Dojechałem jednak w końcu. Wszystko pięknie … tyle, że dworzec znajduje się nawet nie na przedmieściach, ale poza granicami Nha Trang. Trza stąd jakoś dotrzeć do centrum. Jest 22.30 i mimo mnóstwa ludzi w poczekalni, grabów jak na lekarstwo. Kilkakrotnie wznawiam próbę zamówienia skuterka. Udaje się w końcu i prawie pustymi ulicami w zabójczym tempie (ok. 70 km/h) docieram cało do hotelu.
Rubaszny dziadek zionący oddechem zgniłego czosnku na wyścigi z właścicielem sąsiedniego przybytku biegną z szeroko rozpostartymi ramionami by powitać mnie w swych gościnnych progach. Poczyniłem jednak rezerwację w Hotel Hong Hac, więc niepocieszony sąsiad przegrywa w przedbiegach. Staram się utrzymać bezpieczny dystans od ustno-gardłowo-żołądkowych wyziewów dziadka. Każe mi pokazać paszport to pokazuję. Pokój jest na 4-tym piętrze. Windy brak. Ledwo tam wchodzę. Nie działa TV co od razu zgłaszam. Leciutka konsternacja. Po co białasowi wietnamska telewizja …? Próby naprawy sprzętu spełzają na niczym … po chwili jednak … eureka! Piętro wyżej TV działa! Język mam na brodzie, ale wspinam się na kolejną kondygnację. Niestety nie ma klucza do pokoju (z ułamaną klamką). Dziadek obiecuje poszukać takowego w recepcji i raz jeszcze prosi o paszport. Mam go odebrać na dole wraz z upragnionym kluczem.
Jestem już leciutko podkurwiony, ale schodzę. Okazuje się, iż paszport ma zostać w recepcji. Nie, nie mój drogi dziadku! To dokument, który jest wyłącznie moją własnością i tylko ja mogę nim dysponować, co próbuję rzęsiście wytłumaczyć rubasznemu grubaskowi. Nie chce oddać cwaniaczek. No to jest afera. Zarzekam się, że rezygnuję z dwóch kolejnych noclegów i zostaję tylko na tą noc. Wiem, że po próżnicy gadam, bo nic do gnoma nie dociera. Z kluczem ponownie wspinam się na 5-te piętro tylko po to aby zamknąć pokój. Zasapany dziadek podąża za mną i ostatecznie w strugach potu na czole oddaje paszport.
Jest prawie północ, a ja naiwnie udaję się na poszukiwanie jakiegoś sklepu, wszak cały dzień na paczce ciastek oreo przetrwałem. Dziwnie tu jakoś. Niby centrum miasta, a prawie wszystko pozamykane. Po kilometrach krążenia ostatecznie znajduję jakiś rozsądny „mart”. Mam jednak problem z powrotem do hotelu. Źle zaznaczyłem jego lokalizację na mapie Google i kolejne kilometry notuję w zbolałych nogach. Na szczęście ostatecznie odnajduję hotel ok. 1.00 w nocy. Satysfakcja nieziemska. Nadal nie mam pojęcia co począć. Lokalizacja noclegu jest bardzo ok. Pokój mimo paru niedociągnięć w sumie spoko. Balkon i widok – cool! Zbliża się Sylwester i nie ma dużego wyboru tanich noclegów. Chyba trzeba zagryźć zęby i zostać tu …
Tutejszy net to porażka …!
https://www.youtube.com/watch?v=dEhztlbDh10&ab_channel=okiemarchitekta