… o dziwo Phnong Nha osiągamy raczej planowo. Punkt 4.00 rano przed Central Backpackers Hostel wysiada sporo osób. Mój Hidaeway Homestay jest raptem 100 m dalej. Z pustej recepcji dzwonię do właścicieli, ale nikt nie odbiera. Chwilę później przybywa para nadętych turystów i skutecznie wywołuje tutejszą obsługę. Ląduję w 4-osobowym pokoju, z dwoma zajętymi łóżkami. Bez ceregieli mykam spać, wszak i tak zakłóciłem sen lokatorom.
Rano zwolniło się łóżko pode mną, drugi koleś śpi, a za chwilę wparowuje nowy mieszkaniec. I mimo (o dziwo), iż żadnego ze współlokatorów nawet nie widziałem - zdecydowanie nie są to moje klimaty i służą wyłącznie jako wyjście awaryjne.
Po porannych ablucjach zostawiam plecak w recepcji i ruszam w kierunku przystani łodzi. Pogoda nie nastraja optymistycznie. Podczas zwiedzania jaskiń raczej się nie przydaje, ale do Phong Nha płynie się kawałek łodzią wśród fajnych widoków. Odrobina słońca by nie zaszkodziła.
W porcie jestem pierwszym chętnym na ekscytującą z założenia wyprawę. Niestety łódź dedykowana jest 12-stu pasażerom i trza czekać na komplecik. Za chwilę jest nas 8-mioro i w tym składzie decydujemy delikatnie przepłacić co by nie czekać dłużej. Para Niemców upiera się przy dodatkowej Tien Son Cave (80 K). Grupa gremialnie/demokratycznie przystaje na tą propozycję za w sumie 300 K/48,00 zł od osoby i w siąpiącym deszczu płyniemy z dwojgiem sterników/wioślarzy.
Po ok 20 min. osiągamy wejście do jaskini Phong Nha wpisanej na listę Unesco. Ma 7729 metrów długości i zawiera 14 grot, a także 13 969 metrów podziemnej rzeki. Podczas, gdy naukowcy zbadali 44,5 kilometra przejść, turyści mogą zwiedzać tylko pierwsze 1500 metrów. Po przepłynięciu pierwszego fragmentu grot zawracamy, by udać się na pieszą wycieczkę po ich imponujących wnętrzach. Pierwsze skojarzenie to "nieziemska katedra" rodem z „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”. Niewiarygodna fantazja natury zachwyca formami stalaktytów i stalagmitów, ich nieoczywistymi barwami oraz rozpiętością skali. Właściwie trudno wyłączyć kamerę – wszędzie wokół otacza nas spektakularne piękno.
Trasa nie jest długa, za to po wyjściu czeka nas trudniejsze wyzwanie: wspinaczka do Tien Son Cave. Szczerze mówiąc znając jej położenie – tuż przy szczycie góry – zapewne poddałbym się na wstępie. Jednak każdy kolejny stopień wzniesienia przybliżał do kolejnego mistycznego przeżycia. Ta grota jest bardziej kameralna, choć też z wieloma niesamowitymi salami odkrywanymi za każdym zakrętem ścieżki. Tu prawie wszystkie ściany są wyjątkowo bogato „dekorowane” fantazyjnymi naciekami o odmiennych kolorach. Miejsce równie przepiękne co jego siostrzana odpowiedniczka poniżej. Zdecydowanie wynagradza trudy mozolnej wspinaczki. Osobiście uważam, że wyprawa w te rejony powinna obejmować co najmniej obie groty, choć oglądając w necie zdjęcia Paradise Cave też pewnie warto ją odwiedzić.
Po 2,5 h w deszczu wracamy pełni wrażeń do przystani, a po drodze do hotelu nabywam bilet do Hue na 14.00. Kosztuje 250 K/40,00 zł, czyli mniej niż sugeruje 12go.com. Muszę jeszcze rozliczyć pokój (80 K) i zabrać plecak. O 13.30 siedzę w zapuszczonym sklepiku, gdzie nabyłem bilet. Pani jest wyjątkowo nienachalna i autentycznie pomocna. Moje śniadanie stanowi najlepsze jak dotąd i najtańsze banh mi, nabyte za 25 K w pobliskiej piekarni. Rewelka!
Niestety ok. 14.00 przychodzi gorsza wiadomość: brak możliwości wyruszenia do Hue o czasie. Propozycja jest nie do odrzucenia – następny sleeper o 15.00. Jak mus to mus – siła wyższa. Nadprogramowy czas poświęcam – korzystając ze sklepowego WI-FI - na wynalezienie i zabukowanie noclegu w Hue. Odrzucam wszelkie nowiutkie i wymuskane pokoje i wybieram taki jak lubię: trochę nadgryziony zębem czasu, klimatyczny, z balkonem, łazienką i TV. Na fotach ujął mnie przede wszystkim przestrzenny widok z okna. Nhà Nghỉ Ánh Ngọc mieści się w dobrej lokalizacji i kosztuje raptem 200 K/noc.
Tuż po 15.00 pani przybiega z info, iż moja podróż się właśnie rozpoczyna. Obok sklepiku stoi busik, którym po zebraniu jeszcze kilku osób z miejscowych hosteli ruszamy w trasę do odległego o godzinę drogi Dong Hoi. Tu na dworcu autokarowym czeka nas spora niespodzianka: najlepszy sleeper jakim dotąd jechałem. Czysto, przestrzennie, dyskretne firany oddzielające leżanki, wejścia podłączeniowe do sprzętu, nienamolna muzyczka – jednym słowem miodzio. Droga ma zająć w sumie 4 godziny. 20 min przed Hue szofer zarządza przerwę na posiłek. Knajpa jednak nie jest specjalnie zachęcająca i w moim przypadku wizyta tu kończy się na standardowym papierosie.
Ok. 19.30 gdzieś na obrzeżach miasta przerzucają nas (6 osób) do van-a, który podwozi w okolice cytadeli cesarskiej. Od razu rezerwuję skuterowego graba, choć tylko niecały kilometr dzieli mnie od celu. Pierwszy driver się guzdrze, więc na konto wpada kolejny voucher 20 K do wykorzystania (za spóźnienie). Rezerwuję kolejnego i za kilka minut dojeżdżam pod hotel za 2,00 zł! W drzwiach wita mnie uśmiechnięty właściciel. Prowadzi do pokoju na 4-tym piętrze. Pal licho kolejne dziś schody (tych mam ewidentnie dość), ale podobnie jak do groty Tien Son warto się tu wspiąć. Pokój jest dokładnie taki jaki miał być. Widok przedni, nikt nie zagląda w okna, a i sąsiadów w pokojach obok brak. Ideał!
Podkręcony pełnią szczęścia ruszam na krótki rekonesans okolicy. Jest prawie jak w Hanoi; stołeczkowe knajpki, rodzinne sklepiki, chłopaki z piwem w garści oglądający mecz w knajpie. Czego chcieć więcej ..? Wpadam po drodze na udko kurczaka z ryżem i warzywami. Sam nie wierzę – nie dość, że wielka porcja, której połowę przesympatyczna pani pakuje mi na wynos, to jeszcze płacę tylko 30 K! (słownie: trzydzieści tysięcy dongów). Za mało atrakcji? Fajki kosztują tu przyzwoite 15 K, a duży 7UP – 20 K. (pitce w Hoa Lu za wodę zapłaciłem 30 tys.!). Wokół jest zadziwiająco dużo aptek. W jednej z nich kolejna przemiła młoda osóbka wręcza mi listek aspiryny za 15 K. No żal nie skorzystać, może w końcu zakończę upierdliwy nieżyt nosa.
Jeśli w życiu są piękne tylko chwile, to trwaj chwilo, trwaj …! :)