Rankiem wdrażam pierwszą część dzisiejszego planu. Na początek oddalona o 2,5 km Bich Dong Pagoda. Szefowa ostrzega, że doba hotelowa kończy się o 11.00. Trza ruszać z buta. Trasa przyjemna i pusta. Sporadycznie przejeżdża jakiś pojazd. W okolicy świątyni jest kilka sklepików i knajp. Za wodę płacę 20 K i omal nie dochodzi do rękoczynu, kiedy sprzedawczyni inkasuje 200 K i namawia na wszystko co ma w sklepie. Kilkakrotnie, coraz groźniejszym tonem żądam wydania reszty. W końcu naciągaczka się poddaje.
Świątynia rozciąga się na kilku poziomach wapiennej skały. Jedna z jej części mieści się w przechodniej grocie. Do najwyższego sanktuarium trzeba się trochę powspinać. Sam obiekt nie rzuca na kolana, ale przechadzka była przednia. Wracając latam jeszcze chwilę nad polami ryżowymi.
W pokoju jestem dokładnie po 2-ch godzinach. Mam pół godziny do check-out-u; dokładnie tyle, żeby wziąć odświeżający natrysk i spakować toboły. Plecak zostawiam w foyer przybytku i ruszam na najdłuższą 4-kilometrową trasę do Mua Cave i Dragon Mountain. Ponownie urokliwa ścieżka częściowo wiedzie przez zarośnięte rozlewiska.
Wstęp na obszar Mua Cave: 100 K. Miasteczko turystyczne tu wyrosło. Poza Tiger Cave niespecjalnie jest tu co oglądać, a główną atrakcję stanowi wspinaczka na punkty widokowe, w tym jeden zakończony betonowym smokiem na szczycie. Daruję sobie ten wysiłek i z pomostów nad porośniętymi lotosami rozlewiskami puszczam drona. Za chwilę obok startuje drugi – liczę, że nie dojdzie do spektakularnej katastrofy powietrznej. Konkurent lata jednak znacznie niżej, więc obeszło się bez wypadku.
Wracam do miasteczka i niespecjalnie wiem co ze sobą zrobić do wieczora. W porcie rejsów łódkami jestem o 13.30, a bus mam dopiero o 20.00. Posilam się pho z wieprzowiną (40 K) i przy okazji wymieniam 100 USD (2.520.000 VND) w tej samej restauracji.
Eureka! Wyszukuję najtańszy hostel w okolicy i rezerwuję takowy. Tam Coc Sunshine Hostel kosztuje raptem 7 zł za dobę. Idealnie sprawdzi się jako poczekalnia do wieczora. Odbieram plecak, żegnam się z szefową i za chwilę ląduję w kabinie hostelowej. Kilka łóżek jest zajętych, ale nikogo tu nie ma i panuje błogi spokój. Doładowuję sprzęt, zgrywam filmy i spisuję relację. Dzień się jeszcze nie kończy. Zaraz trzeba iść na autobus.
W punkcie odbioru jestem ponad pół godziny przed czasem. Czekam obserwując życie miasteczka, a właściwie w większości snujących się turystów. Po 20.00 otrzymuję solenne zapewnienie od pulchnej pyzy, która sprzedała mi bilet, że bus na pewno będzie, a ona gwarantuje to całą swoją rodziną zamieszkałą w knajpie. Co ciekawe – mimo wyśmienitej lokalizacji - nikt tego miejsca nie odwiedza. Pyza sprzedaje jednak wycieczkę objazdową 4-em mulatom i chyba z tego utrzymuje rodzinę.
Czekam kolejną godzinę. W końcu bileterka w euforii przekazuje info, iż rzeczony autokar jest w miasteczku. Podwozi mnie skuterkiem na pobliski dworzec autobusowy, który mijałem dziś w drodze do Dragon Mountain. Jest prawie pełen, więc zajmuję leżankę tuż przy drzwiach. Niewygodnie trochę, ciasno i zimno. Brakujące miejsca uzupełnia zaraz grupa starszego towarzystwa i po 21.00 - z godzinnym opóźnieniem ruszamy. Niedługo potem driver zarządza przystanek na posiłek i toaletę. 15 minutowa przerwa przedłuża się do pół godziny. Zaraz zatrzymujemy się ponownie – tym razem po odbiór przesyłek konduktorskich. Kierowca przestawia je z miejsca na miejsce, a później z powrotem tam gdzie stały. Czas leci. My stoimy. Po kolejnej chwili czeka nas półgodzinny postój w zakładzie wulkanizacyjnym. Chyba wymieniają nam oponę, ale musimy poczekać na bus przed nami. Gasną światła i ruszamy w trasę. Z zimna wyciągam moją pałatkę wojskową, która ma służyć za przykrycie. W tym momencie znowu się zatrzymujemy. Czuję rosnące ciśnienie i chęć wyzewnętrznienia moich uczuć na temat organizacji tego kursu. … i w tym momencie pan kierowca zdziwiony, że nie było koca na mojej leżance wręcza mi dwa takowe. Automatycznie wybaczam mu wszystkie dotychczasowe potknięcia … :)