Pociąg dociera do Lao Cai o 7.00 ... z półgodzinnym opóźnieniem. Na dworcu czeka już tłumek drapieżnych driverów. Wraz z kilkoma osobami, które podobnie jak ja zaopatrzyły się w bilety wcześniej, ładuję się do podstawionego busika. Po drodze słyszę ofertę 50 tys. za taxi. Nie jest źle, ale mam już transport. Po godzinie drogi przez góry zostajemy wyładowani w centrum Sapy. Stąd jest tylko 6 min. pieszo do zarezerwowanego pokoju w Dang Khoa Homestay (225 K = 36,00 zł).
Niestety moje lokum nie zostało jeszcze zwolnione. Zostawiam plecak w restauracji hotelowej i wkraczam … w chmurę, bo raczej nie jest to mgła. Klimat jak z dreszczowca. Nie widać jeziora po drugiej stronie ulicy! Ogarnia mnie lekkie przerażenie. Nie tylko nie zobaczę Phan Xi Pang ale i samego miasta! I co w tej mgle robić całe dwa dni? Ciało rozgrzewam bun cha z wołowiną (50 K), dusza pozostaje niepocieszona. Krótka przechadzka po centrum pogrąża ją w odmętach przerażenia. Jest ok. 8.00, a pokój mam od 14-tej. Z braku laku odwiedzam słynny budynek Sun Plaza Sapa, który jest połączeniem centrum handlowego, wypoczynkowego i kolejowego – tu wszak zaczyna się przygoda z kolejką linową na najwyższy szczyt Azji płd-wsch. Przysiadam na wygodnych sofach w lounge i korzystam z dostępnego netu. Na szczęście mam ze sobą laptop. Po chwili wyszukuję hasło „pogoda sapa” i okazuje się, że jednak powinno być dziś przynajmniej częściowo słonecznie. Wyjście na papierosa potwierdza te założenia. W nadziei na poprawę aury wracam do Hotelu i tam w lobby spisuję wrażenia ostatnich dni. Kolejny papieros jest przyczynkiem do męskiej decyzji: ruszam z programem zwiedzania.
Chmury zniknęły, a słońce zaczyna przebijać się coraz wyraźniej. W końcu widzę gdzie jestem i po krótkim spacerze przez centrum miasta kieruję się w stronę kultowej wioski Cat Cat. Odrzucam wszystkie propozycje motobajkowców oraz trekkingowców i pieszo docieram do właściwie skansenu w wąwozie rzeki. Prowadzi do niego ścieżka z setek kamiennych stopni skrupulatnie otoczonych straganami z rękodziełem. Jako starszy facet nie jestem dla większości sprzedawców wymarzonym celem. Raczej z przyzwyczajenia recytują jak mantrę hasło: „buy suvenir sir” nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu. Ja nie odrywam wzroku od ścieżki, na której każdy niefortunny krok może skoczyć się co najmniej skręceniem kostki.
Wstęp kosztował co prawda 150 tys., jednak mimo wszechobecnej komercji warto dotrzeć do wioski tą drogą. Cel: Cat Cat to właściwie zlepek kilku stylizowanych na tradycyjne budynków zdominowany przez sklepiki, sklepy i stoiska różnej maści. Nawet autentyczności skansenu tu brak, jednak samo atrakcyjne położenie wioski nad rwącym strumieniem z kilkoma kaskadami i wodospadami czyni to miejsce wyjątkowo malowniczym.
Na szczęście nie trzeba wracać tą samą trasą. Wyjątkowo z przyjemnością odnotowuję dźwięk skuterów. Nad jednym z wodospadów jest mały przystanek meleksów, które za 10 tys. podrzucają strudzonych piechurów do kolejnego parkingu, skąd po dłuższym targu za 40 tys. biorę motobike-a do centrum Sapy. Na kolejne propozycje trekkingu po okolicy reaguję raczej nerwowo – ten jeden mi w zupełności wystarczył.
W hotelu pokój już czeka. Jest usytuowany przy wewnętrznym patio obsadzonym gęstą roślinnością. Ma nawet antresolę, działającą klimę, którą nastawiam na maksa, elektryczne prześcieradło (chyba nie działa) i niesprawny TV. Zwracam na to uwagę pani z obsługi i za chwilę przychodzi sympatyczny dziadek próbujący uruchomić sprzęt. Wie tyle co ja i operacja za nic się nie udaje. Kolejną chwilę później dziadek wraca z dekoderem Adroid-a. Trochę kombinuje, tym razem skutecznie – w końcu mogę obejrzeć wietnamski program. Jeden!