Geoblog.pl    dagar    Podróże    INDIE + NEPAL 1998 - relacja z archiwum spisanego ręcznie w notesie ... :)    „HARDCORE BUS”
Zwiń mapę
1998
14
lis

„HARDCORE BUS”

 
Indie
Indie, Khajurāho
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8435 km
 
Budzę się o 10.00 bojąc się przegapić stację docelową. Zupełnie niepotrzebnie – po pierwsze Belgowie już wstali, po drugie pociąg miał kolejne opóźnienie – w sumie 8 godzin, heh! Do Satny zamiast o świcie dotarliśmy dopiero o 14.00 i wspólnie postanowiliśmy dotrzeć do Khajuraho. Do grupy dołącza nowy członek – Robert Bukowsky (prawie jak ten z ulubionego filmu "Hair")(nazwisko poznałem poprzez kontrolną listę rezerwacji). Nadzieja, że to może rodak ustąpiła miejsca niechęci wobec tego bekającego bez przerwy „niby hippisa”.
Uprzedzenie pogłębiło się po jego deklaracji o narodowości niemieckiej. „Business is business” jednak – bierzemy wspólną motorikszę z dworca kolejowego na autobusowy (15 INR). Belgowie zapłacili taką samą stawkę za rikszę rowerową. Autobus do Khajuraho już czekał na stanowisku. Trafił nam się chyba najgorszy model w stanie technicznym zagrażającym zdrowiu i życiu pasażerów. Z Robertem ładujemy się weń tuż przed Belgami. Bilet kosztuje 35 INR. Okazuje się, iż mimo przekroczonej znacznie planowanej godziny odjazdu, wszyscy pasażerowie nagle przypominają sobie o niezałatwionych sprawach. Ktoś nie zdążył się pożegnać – czekamy, oddać pieniędzy – czekamy, zrobić zakupy – czekamy, zapalić papierosa – czekamy … Po kilku przeraźliwych klaksonach wypełniony po brzegi bus rusza, choć są tacy, którzy nie zdążyli wsiąść i czynią to teraz w biegu.. Inni idą za pojazdem jakby mieli podjąć drastyczną życiową decyzje: „jechać, czy nie jechać – oto jest pytanie”. Część z nich - z minami wyrażającymi brak przekonania, czy aby postąpili dobrze - w końcu wsiada.

Przewidywania co do stanu naszego środka transportu sprawdzają się wcześniej niż można by było sądzić. Wszystko się trzęsie, stuka i zgrzyta. Kilkakrotnie zatrzymując się po drodze stajemy w końcu w jakimś miasteczku. Wszyscy wychodzą. Sądzimy, że po 3-godzinnej mordędze dotarliśmy do celu. Jesteśmy w błędzie – wsiada druga tura pasażerów – czyt.: jeszcze więcej ludzi! Ściśnięci jak szproty spędzamy w trasie kolejną godzinę. Okazało się, iż dotychczasowa podróż była jeno sielanką. Teraz zaczął się prawdziwy horror. Za rogatkami kolejnej mieściny kierowca zjeżdża do warsztatu mechanicznego. Kilku miejscowych fachowców – zapewne dyplomowanych mechaników – bierze ster w swoje ręce. Uzbrojeni w ciężkie młoty walą zajadle po podwoziu grata. Zgodnie kiwają głowami, że coś jest nie tak i wołają kolejnego mistrza – tym razem spawacza. Ten przychodzi z odsieczą i za chwilę autobus jest sprawny … ponoć. Prawda, że proste? Najbardziej ciekaw jestem jakimże to nieziemskim zmysłem kierowca stwierdził usterkę, wszak z poskładanym - najpewniej ze złomu - gracie, nie sposób usłyszeć nawet własnych myśli. Najważniejsze: jedziemy dalej.

Dziwię się swemu opanowaniu. Totalny, beztroski spokój, wrażenie, że na wszystko przyjdzie właściwa pora, lekkie otępienie i bezkrytyczne poddanie się biegowi wydarzeń. Dojrzewam chyba do tutejszego niespiesznego rytmu, sielankowej maligny, … bo niby po co się spieszyć …? Moje pragnienia ograniczają się do pierwotnych atawizmów – dotarcie do celu, znalezienie noclegu, zaspokojenie głodu, a szczytem wysiłku intelektualnego staje się szperanie w przewodniku tudzież napisanie relacji w dzienniku podróży. Nawet zdjęcia popełniam trochę na odwal – bardziej wrażeniowo, spontanicznie i wyjątkowo leniwie. W większości zapewne nie rozpoznam nawet tych miejsc, ale nie ma to znaczenia – zaczynam działać instynktownie …

W końcu – posileni w przydrożnej kapliczce okruszkiem koziego sera (chyba), stanowiącym zapewne odpowiednik hostii, i mającym nas ustrzec przed wszelkim złem – docieramy do końcowej stacji naszego wehikułu. Czekają tam już odpowiednie pojazdy. Cena wywoławcza za 11-kilometrowy odcinek dwoma rikszami to 100 INR. Gdy we czwórkę zastanawiamy się nad tą ofertą stawka samoistnie spada do 70-ciu, czyli 35 INR za dwie osoby. W to nam graj! – rozstajemy się z Belgami. Dwóch kolesi, do rikszy których trafiam z Robertem chyba coś tu znaczą mimo młodego wieku. Przewodzi jeden z nich. Jest w sumie miły, nienachlany, mówi spokojnie wzbudzając zaufanie i oczywiście proponuje nam hotel, którego wizerunek dyskretnie podsuwa nam na fotkach. Wygląda nieźle, a jak się za chwilę okazuje nawet niedrogi – 150 INR za pokój, przy tym bardzo czysty i nowocześnie wyposażony. Robert mimo to uznaje, że to trochę zbyt drogo i postanawia, iż poszukamy czegoś na własną rękę. W centrum miejscowości jest sporo hoteli. Sprawdzamy "Jain Hotel" – 100 INR … jeszcze zbyt drogo. Gdybym był sam z pewnością już rozpakowywałbym tu bagaże. Za chwilę miły staruszek proponuje nam "Rashaman Hotel" w cenie 60 INR za pokój z łazienką. Twierdzi, że ma on ogród – co tu jest luksusem. Po obejrzeniu przybytku zapada decyzja – zostajemy! Ja mam 4-osobowy pokój na piętrze tylko dla siebie, Robert dostaje jedynkę na parterze. Od razu zamawiamy jutrzejsze śniadanie (omlet, tosty i kakao – 50 INR), a tuż po rozpakowaniu bagaży ruszamy w poszukiwaniu restauracji. Jest ok. 21.00, a przez cały dzień zjadłem raptem rządek herbatników i dwa banany. Jestem potwornie głodny i zamierzam zjeść coś konkretnego; Robert jest wegetarianinem. Na głównym placu bez trudu znajdujemy przyjemną i czystą restaurację na wolnym powietrzu. Zamawiam grillowanego kurczaka z warzywami i dodatkowo wspaniałą zupę warzywną. Ryzykuję też z bananowym lassi, choć za ostatnie kłopoty żołądkowe ten właśnie napój oskarżam. Wszystko smakuje wyśmienicie, szczególnie w takim miejscu i … takim towarzystwie; mój kompan okazuje się zupełnie równym gościem (choć nadal beka ponad stan) i po raz pierwszy w Indiach ucinam sobie dłuższą - szczerą - pogawędkę. Koleś jest tu już 3 m-ce, a Khajuraho jest jego ostatnim etapem podróży przed powrotem do Niemiec. Opowiada o wielu ciekawych miejscach z jego trasy. Zamierza zdawać do jakiejś uczelni o profilu artystycznym ze specjalnością nauczania. Kiedy dowiaduje się, że jestem architektem zostaje prawie moim przyjacielem. Mimo ciągłego bekania, za które jednak w końcu zaczął przepraszać, zmieniam zdanie i uznaję go za w porzo gościa. Przy stoliku obok siada jakaś francuskojęzyczna para i nawiązuje się rozmowa w szerszym gronie. Ona jest Francuzką, on pochodzi z Quebecu i wygląda jakby był na zdrowym haju … zresztą ku temu tematowi zmierza rozmowa. W końcu cała trójka umawia się na zbiorowe jaranie haszu – a właściwie tej resztki, która została Robertowi. Rezygnuję z propozycji dołączenia do imprezy – nie żebym nie miał ochoty spróbować – ale jakoś niespecjalnie ufam towarzystwu i wracam do hotelu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018