Geoblog.pl    dagar    Podróże    INDIE + NEPAL 1998 - relacja z archiwum spisanego ręcznie w notesie ... :)    „MAGIA GANGESU”
Zwiń mapę
1998
11
lis

„MAGIA GANGESU”

 
Indie
Indie, Vārānasi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8123 km
 
Varanasi Junction wygląda bardziej spokojnie, żeby nie powiedzieć prowincjonalnie, od New Delhi Station. Korzystam z braku tłumów i od razu robię rezerwację do Satny, skąd autobusem zamierzam dostać się do Khajuraho. Niestety na jutrzejszy nocny pociąg brak miejsc biorę więc kuszetkę w II klasie na pojutrze. Pociąg pokonuje odległość około połowę krótszą niż z Delhi, jedzie 7 godzin i kosztuje raptem 130 INR. Podejrzanie tanio, co wzbudza niepokojące podejrzenia co do komfortu jazdy. Ale tym będę martwił się potem.

Nauczony doświadczeniami z Delhi ostro targuję się z riksiarzami. Przy kwocie 20 INR za dowiezienie mego białego tyłka nad Ganges robię takie oczy, że sami ochoczo schodzą do dychy. Mimo, iż trzy razy ustaliliśmy cel podróży ryzykuję, czy w ogóle wyląduję w Varanasi. Tym razem jednak bez pudła.
Miasto podziwiane z siedziska przyjemnie przewiewnej rikszy totalnie różni się od stolicy. Niska zabudowa, dość luźna, mijane fontanny na rondach otoczone bujną zielenią, mała ilość aut, to wszystko przemawia za urokliwą egzotyką miejsca. Od początku polubiłem to niekończące się przedmieście. Miasto zaczyna wzrastać i zagęszczać w miarę zbliżania się do Gangesu. Wzrasta też intensywność ruchu. Turystycznego też. Jestem ciekaw najświętszej z rzek świata, więc pierwsze kroki kieruję ku ghatom. Widziana po raz pierwszy zapewne na każdym wywiera ogromne wrażenie. Mimo pory suchej jest monstrualnie szeroka bardziej przypominając raczej płynące jezioro. Schodzę do jego brzegów po najpopularniejszym Dasaswamedh Ghat z małą świątynią bogini ospy, Sitali. Jest ok. 9.00 rano, więc zażywających rytualnej kąpieli Hindusów jest tu niewielu. Nie ma w tej czynności jakiegoś specjalnego patosu – jawi się jak naturalna ablucja – jak zresztą całe życie mieszkańców tego kraju. Większość to mężczyźni; kilka kobiet w sari pląsa nieopodal. Więc tak wygląda święta kąpiel – często łączy się z praniem odzieży … proza życia. Co sprawniejsi jogini ćwiczą akrobatyczne asany. Kawałek dalej na południe wstępuję do białego hoteliku wbudowanego w zatłoczone nabrzeże. Ponad godzinę czekam na zamówione śniadanie: smażone jajka, chapali i czekoladowe lassi (rodzaj smakowego jogurtu) za 62 INR. W hoteliku pokoje z łazienkami i balkonami z widokiem na Ganges wyglądają na schludne. Nie ma tu jednak wolnych jedynek, a za czwórkę nie chcę przepłacać. W kolejnym za podobne atrakcje trza zapłacić raptem 100 INR, jednak na rzekę można popatrzeć tylko z tarasu na dachu. Umorusany brzdąc doprowadza mnie do pobliskiego „Brahma Deva Ashram” – pensjonatu i świątyni bramińskiej w jednym. Dla ubogich pokoje są tu gratis, mnie jednak potraktowano jak krezusa i za spartańską dwójkę z czarpojem (drewniane łóżko z desek), mrowiskiem przy nim i niezamykającymi się od wewnątrz drzwiami płacę 80 INR (2 USD). Widok z tarasu na dachu powala – panorama miasta w zasięgu ręki. Niestety kuszą mnie widoczne stąd tarasy hotelu, do którego trafiłem najpierw. Spróbuję się tam jednak jutro przenieść. I nie skuszą mnie do pozostania rozlegające się w patio mego ashramu dzwonki, śpiewy, bezpłatne kursy jogi i tantry, ani uniesione medytacje natchnionych turystów.

Ghaty mają jakąś magiczną moc przyciągania. Tam też się udaję. Żadnej innej rzeki nie da się chyba porównać do tego samoistnego i naturalnego misterium dawania i odbierania życia. Kilkukilometrowy spacer wzdłuż brzegu pozwala obserwować mężczyzn, kobiety, dzieci w rytualnej ablucji, a wszyscy wydają się bezwarunkowo ulegać potędze świętej wody nie polemizując z rozsądkiem tego duchowego nakazu i czyniąc to w sposób prosty, acz z nieziemskim namaszczeniem. Kulminacją doznań jakich nie szczędzi rzeka wydaje się rytuał spopielania zwłok ludzkich. Samo miejsce onieśmiela. Ponieważ fotografowanie obrządku jest surowo zakazane, używając teleobiektywu, robię z daleka zdjęcia stanowisk kremacyjnych. Ale obecność turystów na burning-ghatach jest tolerowana. Dyskretnie wkraczam zatem w świat między życiem i śmiercią. Otaczają mnie stosy drewna sandałowego. To dzięki jego olejkom swąd kremowanych ciał nie jest tak nieznośny. Zwłoki przybywają owinięte w białe (mężczyźni) lub kolorowe (kobiety i dzieci) całuny pochodzące z licznych wokół straganów. Jednocześnie pali się tu kilka stosów z w różnym stopniu zwęglonymi ciałami. Na miejscu dogasających pojawiają się wciąż nowe, a na nich układane są skąpane wcześniej w rzece zwłoki. Ich wielkość zależy od zasobności portfela rodziny zmarłego. To wstrząsający widok, jednak nigdzie nie widać rozpaczających żałobników. Wśród ognisk kręci się mnóstwo ludzi, a z pobliskich tarasów i schodów zjawisku przygląda się gwarny tłum gapiów; bardziej podniecony niż pogrążony w zadumie. Obrazu dopełniają wszechobecne krowy i bawoły rzeczne. Dziwne wrażenie wywiera ta mieszanka nastrojów, barw i zapachów. Jawi się jak nieziemska, żywa maszyna służąca do przemiału ludzi w proch.

W nieokreślonym bliżej nastroju opuszczam to miejsce, w węższych uliczkach wprost przepychając się z krowami. Docieram do labiryntu tutejszego targowiska słynnego dzięki najpiękniejszym ponoć w Indiach sari. Innego dobra też nie brakuje.

Zgłodniałem. Wracając w kierunku hotelu wstępuję do restauracji o rodzinnie brzmiącej nazwie: „Baba”, której reklamy na murach ghatów zajmują znacznie więcej miejsca, niż powierzchnia lokalu. Zamawiam zupę pomidorowo cebulową (pyszna!), chapali (choć nie wiem po co), ryż z pomidorami i pół pieczonego kurczaka z warzywami (powaga głodny jestem), po które to produkty kelner biegnie na targ. Tym razem mam gest i zostawiam całe 4 INR napiwku!, heh. W sumie obfity obiad pochłonął stówkę.

Jak zwykle po 18.00 jest już ciemno. Wdrapuję się na taras mego ashramu by rzucić okiem na Ganges i panoramę miasta. Okoliczne tarasy też tętnią życiem, a wiele dzieci puszcza z nich latawce. Romantyczny obraz uzupełniają płynące po rzece lampki ofiarne.
Ok. 21.00 jestem znów głodny – czas udać się na nocny podbój okolicznej gastronomii. W mojej uliczce jest ciemno choć oko wykol i zastanawiam się czy uda mi się wrócić do pokoju po omacku. Kawałek dalej - niezawodne w kwestii częstych braków prądu – agregaty spalinowe oświetlają liczne kramy z żarciem. W – jak zwykle szumnie nazywanym restauracją – barze zamawiam: french toast, tomato salad i lassi … w tłumaczeniu: dwie obficie oblepione tłuszczem kromki pieczywa ze szczątkami jajka, krojone pomidory bez jakichkolwiek przypraw i szklanka maślanki. Jedynym plusem jest cena: 33 INR.

Jakoś trudno mi rozstać się z rzeką, więc raz jeszcze idę na ghaty. Strasznie tu ciemno (z naciskiem na strasznie), ponuro i pusto – nie pozostaje mi nic innego jak powrót do ashramu. Jakieś hippisowskie towarzystwo przygotowuje w patio kolację. Wyglądają sympatycznie, ale wymieniamy jeno grzecznościowe pozdrowienia – wszak jutro muszę wstać wcześnie rano. Budzik nastawiam na 5.00 (!), drzwi barykaduję zmyślnie ustawionym stosem dostępnych kubełków, które w razie próby ich sforsowania mają narobić trochę hałasu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018