Znów wstaję późno. Tutejsza 11.00 to jednak 7.00 w Polsce. Dziś program zwiedzania ukierunkowany jest na Old Delhi, gdzie – ostrzeżony informacją z przewodnika o możliwości pozostania w jakimś ciemnym zaułku na wieki – udaję się z „pewną dozą nieśmiałości”. Na wszelki wypadek saszetka z walkmanem uzbrojona została w pojemnik z gazem. Nie był na szczęście potrzebny, a i sama dzielnica wydała mi się znacznie bardziej egzotyczna niż straszna.
Do Delhi Gate dowozi mnie motoriksza (30 INR), potem ok. 2 km przechadzki zatłoczoną ulicą handlową „jakiś tam Marg” i docieram do głównej atrakcji stolicy – Red Fort. Zbudowany w całości z czerwonego piaskowca sprawia wrażenie kolosalnych rozmiarów pentagonu strzeżonego przez dwie fosy i masywne bramy. Trzeba postać trochę w kolejce do kasy, ale 2 INR za bilet to miła niespodzianka. Zdecydowana większość zwiedzających to Hindusi. Pawilony pałacowe głównego dziedzińca nie robią specjalnego wrażenia, choć dają wyobrażenie dawnej świetności, kiedy to były zdobione złotem i drogimi kamieniami. Dziś ze zdobień pozostało niewiele, a cały teren nie należy do specjalnie zadbanych.
Kierując się w stronę pobliskiego Jama Masjid odkrywam nowy sposób na pozbywanie się natrętusów: wskazując na słuchawki walkmana w uszach udaję głuchego. Działa! Na schodach prowadzących do meczetu płacę jednak kolejne frycowe. Zapominam o reszcie z 50 INR za wniesienie aparatu fotograficznego (20) tracąc 30 INR. Ze strachem pozostawiam zatem obuwie u bram budowli, choć pilnujący wejścia zapewniają, że się nim zaopiekują. Za 30 INR napiwku też pilnowałbym butów, heh. Pierwszy raz widzę egzotyczny meczet. Nie ma wnętrza, a prostokątny dziedziniec oflankowany minaretami zamykają półkoliste apsydy. Wracam do bramy z myślą czy do hotelu będę jechał w skarpetkach. Jednak nie!
Humor poprawia mi wizyta w pobliskiej dżaińskiej świątyni zwanej hotelem dla ptaków. Z szacunku dla wszystkich form życia leczy się je tu i wypuszcza na wolność. Do kolejnej świątyni przemykam bez opłaty wejściowej (tylko dla turystów) i to z aparatem na szyi! I choć znów martwię o pozostawione wprost na ulicy buty, na przekór zakazom pstrykam wewnątrz kilka fotek i zmykam wśród głośnych wezwań o zakup biletu. W znacznie lepszym nastroju (i w butach) ruszam na spacer wzdłuż Chandi Chawk (Plac Księżycowy). Zauroczony barwnymi sklepikami z sari, obuwiem, ozdobami i jedzeniem zagłębiam się w misterną sieć klimatycznych uliczek, które z każdym krokiem wydają się być węższe, ciemniejsze i trochę przerażające. Są tak wąskie, że wykłada się je chodnikami i zadasza płótnem tworząc niejako wewnętrzne korytarze. Po dłuższym czasie zaczynam tracić orientację i miotam się odprowadzany mało przyjaznym wzrokiem mieszkańców wśród niekończących się labiryntów. Często trafiam na uliczki ślepe i zmuszony jestem wracać do punktu wyjścia. Kiedy udaje mi się dotrzeć do bardziej cywilizowanych ulic twarz mi się szczerze rozjaśnia. Dotąd robiłem dobrą minę do złej gry. Porzucam pomysł z wynajęciem rikszy. Korek z nich złożony stoi prawie do Meczetu Piątkowego, do którego cudownym zrządzeniem losu docieram szybciej pieszo. Przez ostatnie 3 godziny nie widziałem żadnego białego turysty.
Wracając na Pahar Ganj odwiedzam ekskluzywną – w pojęciu indyjskim rzecz jasna – restaurację, gdzie obiad złożony zupy pomidorowej, dwóch kawałków kurczaka curry z konserwowaną cebulą i placków naan kosztuje 170 INR. Sporo, tym bardziej, że w i tak kiepsko oświetlonej sali odcinają prąd i pół posiłku spożywam przy blasku pseudo-romantycznego ogarka świecy.
Mam mały kłopot z powrotem. O 18.00 jest już totalnie ciemno, a nikt nie chce jechać w moim kierunku. W końcu znajduję motorikszę, którą za 20 INR docieram do New Delhi Station … tyle, że nie poznaję miejsca, choć byłem tu przecież wczoraj. Uznawszy, iż znów padłem ofiarą nieuczciwości kierowcy wpadam na pomysł obejrzenia torowiska z kładki nad nim i przechodząc ponad 12-oma peronami docieram do właściwej hali dworcowej! Pocieszony faktem odnajduję przy okazji biuro rezerwacji dla obcokrajowców. Jutro spróbuję zarezerwować tu bilet do Varanasi.
Na Main Bazaar czuję się już prawie jak w domu, do którego nota bene (za 260 INR) dzwonię uspakajając rodzinę, że jednak żyję i mam się całkiem dobrze.