... Pawarotti zza płotu budzi mnie donośnym śpiewem dopiero o 8.00. No to nici z plemienia pająków, heh. Śniadanie za to wyjątkowo obfite: makaron z jajkiem + oddzielnie jajko smażone + tosty + dżem + imbryk herbaty.
Idę rzecz jasna do boss'a od transportu. Wiadomości z hotelu nadal zero, ale po 11.30 ma tu wpaść z odsieczą kolo z Police Tourist Office. Parę godzin nudy przede mną zatem.
Przeglądam fotki z podróży w towarzystwie chmary dzieciaków. Wisząc na mnie namiętnie komentują wszystkie zdjęcia. Mną się najmniej przejmują.
Pojęcia nie mam dlaczego wpadam na niefortunny pomysł odwiedzenia tutejszego dworca autobusowego zlokalizowanego ok. 4 km za wioską. Stracone 4000 K! (w dwie strony). Przed 12.00 jestem (z całym dobytkiem) ponownie u Puchatka, a parę minut później przyjeżdża rzeczony officer. Trochę czasu zajmuje mu znalezienie właściwego numeru telefonu do View Point Inn, ale w końcu nawiązuje kontakt głosowy. Szef przybytku z Nyaung U deklaruje, że wyśle paszport najpóźniej jutro. Zaczyna mnie leciutko trafiać ... No way! Nie zamierzam wszak siedzieć tu dwa kolejne dni! Officer dzwoni ponownie – jest niewielka szansa, że paszport przyjedzie jutro rano. Tylko co tu robić do jutra rana …?
Nagłe olśnienie spada jak grom z nieba jasnego: może by tak pobliskie Sittwe odwiedzić? Nie było go w "twardych" planach podróży, ale skoro mogę ostatecznie nie dotrzeć do Ngpali Beach – przynajmniej Zatokę Bengalską od strony Birmy zobaczę. W to graj memu friend-owi Puchatkowi! 1O min starczyło, by zatrzymać bus … i zarobić na tym interesie jakieś 12000 K. Cwaniaczek wręczył pomocnikowi kierowcy karteczkę z ceną: 15000 K! Siedzę rzecz jasna na rozkładanym krzesełku w przejściu. Do tego w samym środeczku pomiędzy dwoma najbardziej aktywnymi rodzinami, którym w przeciwieństwie do reszty pasażerów gęba się nie zamyka. Na nic zdaje się zmiana pozycji na leżącą wśród worków (z czymś tam). Na drzemkę szans nie widzę. Dodatkowo nadpobudliwy dzieciak - ewidentnie z ADHD - wrzeszczy w niebogłosy (to chyba próba śpiewu), naparza plastikową butelką we wszystko wokół (w tym w ojca) dopełniając popisu swoistej perkusji klikaniem popielniczki (którą ostatecznie psuje) w siedzeniu przed nim. Cudowne 4,5 godziny jazdy! … choć miało być tylko trzy ...
Dworzec jest rzecz jasna na przedmieściach Sittwe. Trzeba na taxi się szarpnąć. Stawka kolesia w podartej koszulce – 3000 K. Nie ma szans na targowanie. Jedziemy. Spory kawałek w sumie do centrum jest. Wybrałem na początek Kiss Guest House. 20 USD! Nawet nie oglądam pokoju. Jedziemy do pobliskiego Yuzana Aung Guest House. Jedynka dla foreigners – 35000 K! Szybko wracamy do Kiss GH ... gdzie właśnie sprzedali ostatni pokój. Szlag by to! Ponownie do YAGH – nie ma leciutko. Pokój jest ok. Czysto, TV, lodówka, ale na tą kasę nie wygląda.
Morze trzeba w końcu zobaczyć, bo w Sittwe nic innego do zwiedzania nie ma. To portowe miasto z kilkoma targami. Przez jeden z nich docieram do portu i plaży. Podoba mi się, a miasto ma ewidentnie charakter. Szkoda tylko, że nie mogę tu zostać dłużej.
W hotelu korzystam z szybkiego netu i nadrabiam zaległości towarzyskie. Wieczorem raz jeszcze na plażę ... z piwem. Miasto śpi. Na ulicach pusto. Pięknie jest! :)