… a jednak nie. U-Bein za dnia obejrzałem sobie w necie (heh), z którego staram się intensywnie korzystać. Rwie się nieustannie, ale z przerwą na śniadanie udaje mi się nadrobić zaległości blogowe.
Tuż przed 12.00 zwalniam pokój, a w recepcji czeka niemiła niespodzianka. Trza zapłacić za zupkę i dwie buteleczki wody – po tysiaku za każde. 18 USD za dwójkę do pojedynczego wykorzystania przez 3 noce, brak ręczników, net do bani, taxi 2 razy tyle co na ulicy i jeszcze zarabiają 10-krotnie na wodzie! Pies ich drapał – szczerze odradzam Silver Cloud.
Na ulicy moto taxi do dworca autobusowego - 1500 K. Gość dostaje raptem 500 K napiwku, a wdzięczność na dozgonną wygląda. Do wyboru mam dwa autobusy: rządowy za 2000 K i prywatny za 3000. Ten drugi zaraz odjeżdża, więc sprawa jest przesądzona.
Podróż (z postojem na lunch) zajmuje 3 godziny i po 15.30 jestem pod dworcem kolejowym w Monywie. Sam zagaduję rozleniwionego tuktukarza o hotel Shwe Taung Tam. Okazuje się, iż są dwa o identycznej nazwie. Ten w samiutkim centrum jest niestety zajęty. W drugim stawkę wyjściową z 18 USD zbijam do 20000 K. Wybieram bardzo przyjemny pokój (z najczystszą jak dotąd łazienką) od strony podwórza.
Zamawiam też drivera na jutrzejszy poranek. Kurs do Hpo Win Daung ma kosztować 15000 K. Na tyle się nastawiałem, więc akceptuję stawkę bez targu.
Spacer do świątyni Shwezigon w centrum Monywy ukazuje całą sielankowość prowincjonalnego miasteczka. Życie toczy się tu wyjątkowo leniwie, a ludzie są uśmiechnięci i życzliwi. Nawet zupę przed zjedzeniem dostaję najpierw do spróbowania. Jest średnia, ale odmówić nie wypada. Na nieszczęście dostaję od szefa dolewkę.
Na nabrzeżu rzeki nadrabiam niefortunny zachód słońca z wczoraj. Co z tego, że nie z U-Bein na pierwszym planie …?