Jak na niedzielę przystało ma być leniwie i rozkosznie. Zaczynam od odwiedzenia pobliskiej Maha Aung Mye Bon Thar Pagoda. Ciągle kuszą jednak tutejsze zaprzęgi konne. Negocjuję przejażdżkę bryczką do Kandawgyi Gardens. Staje na 5000 K. Pewnie trochę przepłacam - za to radocha nie do opisania.
Za wstęp do ogrodów trzeba zapłacić kolejne 5 USD. Piesza trasa wiedzie wokół jeziora. Kwiatki, bławatki i bratki niespecjalnie mnie interesują. Skamieniałe pnie drzew też nie powalają. Ciekawiej jest w lesie bambusowym i piniowym. Kawałek dalej - wg mnie gwóźdź programu – ptaszarnia. Z drewnianych mostków można wypatrywać kilku gatunków rezydujących tu ptaków. Rzecz jasna ciągle pozujący do zdjęć paw robi wśród odwiedzających furorę. Pewnie liczy na jakieś zadośćuczynienie w postaci niezdrowego żarcia z plastikowej torebki. Dalej jest taki sobie ogród orchidei. Wolałem te rosnące w naturalnych warunkach (czyt.: na drzewach) np. na Bali. Imponujące jest natomiast muzeum motyli. Żal tylko, że fotek robić nie można. Zostaje jeszcze wspiąć się na wieżę widokową i program piknikowy zaliczony.
Przed wyjazdem chcę jeszcze obejrzeć dwa pokolonialne hotele i chińską świątynię. W kolejnej negocjacji z woźnicami jestem twardszy. Tym razem sam proponuję 5000 K za aż trzy destynacje + podwózkę do centrum. Znajduje się chętny, znudzony oczekiwaniem na klientów luzak. On pali powożąc – ja w karocy. Najbliżej jest do Former Croxton Hotel. Mimo obłożenia rusztowaniami wygląda nastrojowo. Luzak twierdzi, że zna managera i bez pardonu wchodzimy do środka. Nikogo tu nie ma, ale klimacik jest!
Kolejny punkt to Candacraig Hotel. No teraz to full wypas – zamknięty co prawda dla zwiedzających, ale z zewnątrz jak żywcem przeniesiony z wiktoriańskiej Anglii.
Chińska świątynia wygląda jak Disneyland. Tłumy rozentuzjomowanych turystów robią selfie przy każdej figurce i finezyjnie przyciętym krzaczku. Nic tu po mnie.
Wracam do hotelu i korzystam z dobrego dziś netu. Messenger via tel też nie zawodzi. Po 15.00 jestem już na dworcu kolejowym, ale bilet mogę kupić dopiero o 16.00. Wdaję się w dysputę z podciętym rówieśnikiem, który wraz z synem czeka na matkę/babcię wracającą z Hsipaw. Fajnie się z nim gada. Ponoć każdego dnia uczy syna jednego angielskiego słowa. Zuch!
Pociąg wjeżdża na stację opóźniony jakieś 20 min. Tym razem mam bilet na „upper class” za 1200 K, a że większość pasażerów wysiadła własnie w Pyin Oo Lwin – w wagonie jest totalny luz. Ruszamy po 17.00. Cieszę się, że tym razem zamiast drewnianej ławki mam do dyspozycji miękki, rozkładany fotel z podnóżkiem.
Pociąg wlecze się niemiłosiernie. Po dwóch godzinach wjeżdżamy w wydrążone w skałach wąwozy i za oknem widać jeno skały. Nudnawo. W ramach urozmaicenia trasy dwukrotnie cofamy się kilkaset metrów do tyłu. Chyba ktoś zapomniał przestawić na czas zwrotnice. Średnio co 20 min stajemy w dziwnych miejscach. Cała ten kurs jest dla mnie jedną wielką zagadką.
Do Mandalay docieram po 22.00 (a miały być 4 godziny!). Wychodzę z dworca w miasto, ale nie potrafię zlokalizować swego położenia, a hotele wokół wyglądają na raczej drogie. Znajduje się pomocnik. Dziadek z rikszą rowerową sugeruje podwózkę na drugą stronę dworca, gdzie rzekomo jest więcej tanich hoteli. Zgadzam się na ostro zawyżony kurs: 4000 K. Dziadek – ledwo dysząc – w ciemię bity nie jest. Po co jechać taki kawał drogi skoro można zostawić mnie w pierwszej lepszej noclegowni i jeszcze prowizję skasować. Ceny w trzech pierwszych to min 30 USD. Zaczynam się martwić, tym bardziej, że część przybytków jest już zamknięta. Z przesadnie backpackerskiego dormitorium rezygnuję, aż w końcu trafiam do Silver Cloud Hotel, gdzie za dwójkę muszę zapłacić 18 USD. Pokój nie zasługuje na swoją cenę, net działa jakby chciał, a nie mógł, za oknem ruchliwa ulica, a woda w kranie raczej letnia niż gorąca. Lepszego wyjścia jednak nie widzę. Z zamiarem znalezienia czegoś tańszego jutro zostaję tu. Na szczęście mogę zaspokoić głód nudlową zupką chińską, która jest na wyposażeniu pokoju. Sprawny czajnik też!