Główny cel na dziś to wydostanie się z Taunggyi. Ostatecznie decyduję się na najbliższy bus o 1.30, którym nieopatrznie wczoraj wzgardziłem. Bilet kosztuje 15500 K. Check out mam standardowo o 12.00, więc z netu hotelowego intensywnie korzystam. W ramach oczekiwania odwiedzam też pobliski salon fryzjerski. Najpierw „shampoo”, czyli mycie (dopiero co umytych) włosów. Ale jakie! Z masażem głowy na kozetce na zapleczu! Błogo ... Master używa maszynki perfekcyjnie. W życiu tak równo ścięty nie byłem. Ponownie „shampoo”. Całość 5000 K. Warto!
O 13.30 załadunek na pick-up-a przed biurem podróży. Trzeba zjechać z górnego miasta na "dolny" dworzec autokarów. Tam kolejna godzina oczekiwania, a właściwie załadunku, bo tyle trwa upchanie bagaży, pakunków, koszy w lukach bagażowych. Umilam ją sobie małym piwem i obserwacją panującego tu harmidru.
W busie są koce, ale kurtkę zabieram na wszelki wypadek. Jedziemy jednak najpierw do Nyuangshwe (o zgrozo!), gdzie zabieramy czworo białych turystów, potem mijamy odwiedzone wcześniej: Aungban i Kalaw. Ponownie mam dwa miejsca dla siebie … do czasu, kiedy wpadają po drodze kolejni pasażerowie, a wśród nich ostro wcięty luzak z gitarą. Oczywiście zajmuje miejsce obok mnie i z marszu wdaje się w polemikę. Jedzie do Lashio – kawałek dalej niż ja. Trochę nie kontroluje siły głosu i muszę go co chwilę uciszać. W końcu poświęca się kontemplacji muzyki z telefonu. W słuchawkach co prawda, ale podśpiewuje pod nosem. Nudzi się w końcu (albo trzeźwieje) i milknie. Mimo krętej drogi przez góry da się jednak chwilami zdrzemnąć. Po dwóch przystankach na posiłek - przed 4.00 - cała nasza piątka farangów zostaje wysadzona w Hsipaw. Ja zostaję w pobliskiej nocnej knajpce przy herbacie i racuchach, reszta znika w ciemności.