W nocy czeka mnie 3,5 h tranzytowego letargu na nowym pekińskim lotnisku. O tej porze nie było szans obejrzeć je z zewnątrz, a pomimo świeżości wnętrze też na kolana nie rzuca. Duże – fakt, nowe - więc czyste, pomysłu i jakości leciutko zabrakło …
Priorytetem jest teraz znalezienie smoking room-u, jednak mimo tranzytu wszyscy musimy przejść kolejną obowiązkową kontrolę bezpieczeństwa. Tym razem tracę drogocenną zapalniczkę – bo niby po co mi takowa na lotnisku? I tak nie ma tu palarni! Nie jest dobrze, heh. Z opresji wybawia mnie lokalny cieć/klucznik w uniformie a'la Mao Tse Tung. Najwyraźniej jest uzbrojony w trzecie oko, wszak widząc jak miotam się w desperacji po totalnie pustym o tej porze obiekcie zagaduje z uśmiechem: „hello”. Na pytanie o smoking place dziadek uśmiecha się jeszcze szerzej i dyskretnym skinieniem głowy każe podążać za swoja niepozorną postacią. Daleko nie idziemy. Na wprost bramek security, pomiędzy zamkniętymi jeszcze butikami znajduje się wielka toaleta z natryskiem. To w tymże mieści się ponoć nieoficjalna palarnia. Chwila! ... przecież nie mam ognia! Spoko, spoko – mój przewodnik jest przygotowany na tak dramatyczną sytuację i z kieszonki portek wyciąga zapalniczkę. Elektroniczną! (zapewne made in China). Do tego uspokaja mnie oferując kolejną usługę: "stanie na zeksa". Full service! Czuję co się kroi. Gdy w błogim upojeniu wychodzę z natrysku/palarni dziadek z (nieznikającym) uśmiechem wskazuje paluszkiem na moją saszetkę. Czas zadośćuczynić za luksusową usługę. Niestety nie interesują go ani złotówki, ani tajskie baty, a z 10 USD nawet za tak wielką rozkosz nie wyskoczę. W sumie obaj jesteśmy stratni – cieć nie dostał napiwku, ja już raczej nie zdobędę więcej ognia ...
W Bangkoku lądujemy o czasie - 12.30 p.m. W kolejce do okienka z wizą poznaję polską parę. W Tajlandii są po raz pierwszy. Fajnie im. Po niemiłosiernie upragnionym papierosie na zewnątrz razem docieramy na stację kolejki City Line. Rozstajemy się na Makkasan i dalej jadę metrem do Khlong Toei, skąd po 20 min pieszo (tudzież bezbłędnie) docieram do zarezerwowanego przed wyjazdem Miggy Guest House.
Pokój na pięterku nie jest wielki, acz zaskakująco przyjemny. Mini łazienka też się przydaje. Cicho tu, co w odróżnieniu od ulubionego Station Hotel (tuż obok Hulamphong) wydaje się miłą odmianą. Jet leg daje w kość, choć udaje się jeno tylko ponad godzinkę zdrzemnąć. Drink z krupnioka kupionego w strefie wolnocłowej zamiast ostudzić emocje podgrzewa je jeno i wybieram się na krótki spacer po ulubionym mieście ... docierając pieszo aż do Hualamphong i z powrotem ... :)