Po planowych 6-ciu godzinach lotu ok. 6.00 lądujemy w Abu Dhabi. Na pierwszy rzut oka nasuwa się jedno skojarzenie - zagubione na pustyni lotnisko. Po drodze do hali głównej korzystam z mini-palarni, do której jednocześnie mogą wejść raptem dwie osoby, więc - przestępując z nogi na nogę - trza swoje odstać w długiej kolejce nałogowców. Niepotrzebnie jak się potem okazuje, bo na piętrze skrzyżowania głównych ciągów komunikacyjnych znajduje się stylizowana na zachodni pub (o sportowym zacięciu) knajpa ze sporą strefą palacza. Właściwie nie trzeba mieć tu nawet własnych fajek - wystarczy wejść i zaciągać się gęstą od dymu atmosferą.
Generalnie lotnisko zarówno architekturą jak i wystrojem licznych sklepów wolnocłowych oraz knajp wraz z udogodnieniami w postaci niezłego Wi-Fi, licznych kiosków z netem, stanowisk do ładowania sprzętu elektronicznego, kaplicami modlitewnymi i toaletami z natryskami bije Tegel na łeb. Korzystając z tutejszych dobrodziejstw spędzam 4 godzinną przerwę transferową. Po 9.00 zaczyna się boarding leciutko wiekowego Boeinga 777-300. Okazuje się, że moja miejscówka 41C to chyba najgorsza lokalizacja w samolocie. Mam nieograniczony widok na ... zaplecze stewardes, co - mimo panującego tam harmidru - nie przeszkadza nawet w kilkukrotnych drzemkach.
Linię obsługuje tym razem "Etihad Airways" i niestety widać różnicę zarówno w jakości serwisu jak i smaku posiłków. "Air Berlin" rulez!