Spóźniam się leciutko na SKM z Warszawy Wschodniej i na lotnisko docieram raptem godzinę przed odlotem. Dzięki temu nie czekam ani do odprawy paszportowej (momentalnie dostaję boarding card na wszystkie trzy loty), kontroli bezpieczeństwa (drobiazgowej, acz sprawnej) i sam boarding (poza mną i trzema innymi spóźnialskimi z "last call" wszyscy siedzą już na swoich miejscach). Pierwszy raz lecę turbośmigłowym Bombardierem Q400 obsługiwanym przez "Air Berlin". Trochę ciasno, ale lot trwa tylko niecałe dwie godziny, więc da się wytrzymać.
W Berlinie lądujemy punktualnie o czasie na lotnisku Tegel. Od razu nie przypada mi do gustu, a muszę spędzić tu ponad 9-cio godzinną przerwę tranzytową. Poza przyglądaniem się podróżnym niewiele atrakcji. Wi-Fi działa cieniutko, więc czas urozmaicam sobie spacerami wokół wewnętrznego dziedzińca lotniska, lunchem w postaci curry-wursta z frytkami (6 EUR) i kilkoma przerwami na papierosa. Na szczęście w drodze powrotnej zabawię tu znacznie krócej.
Zadośćuczynieniem za męki lotniskowe jest pachnący nowością Airbus A330. Znów mam miejsce przy oknie w wygodnym fotelu wyposażonym w monitor z ekranem dotykowym + cichego sąsiada azjatyckiego pochodzenia. Obsługa wyjątkowo sprawna, a lepszego żarcia chyba w żadnych liniach jak dotąd nie jadłem. Dzięki dobrej pogodzie - mimo nocy - widoki za oknem: rewelka! Zero turbulencji dopełnia ideału 6-godzinnego lotu, połowę którego przesypiam błogo.