Ulegając podnieceniu postanawiam dotrzeć do kolejnej atrakcji Gujaratu oddalonej stąd raptem 40 km. Tylko 10 min czekam na bus (18 INR) i o 15.45 wysiadam w Patanie. Powrotna riksza do najważniejszego zabytku miasta Rani Ki Vav kosztuje 40 INR. Trasa wiedzie główną ulicą miasteczka. Pięknie tu! Fajna skala, kolorowe stragany z owocami i wyrobami miejscowego rzemiosła, a to wszystko w otoczeniu wyjątkowo zadbanych, bogato zdobionych kamienic-haweli. Zaczynam żałować, że nie zostaję tu na noc … albo nawet kilka. Ponoć na terenie miasta znajduje się ponad 100 dżinijskich świątyń! W 15 min upojnej przejażdżki osiągam wyznaczony naprędce cel. Przy wejściu do baoli pęka kolejne 100 INR. Pękam i ja – to chyba najlepiej zainwestowana setka podczas podróży!
Rani Ki Vav jawi się jako ogromna dziura w ziemi sięgająca podskórnych źródeł czystej wody, do których prowadzą liczne schody łączące 7 poziomów galerii kolumnowych ozdobione ok. 800-soma kamiennymi figurami i płaskorzeźbami. Wygląda jak wydrążona w ziemi (27 m głębokości, 20 m szerokości i 64 m długości) świątynia-labirynt. Została ufundowana w XI w. przez królową Udajmati jako pomnik jej męża Bhimdewy. U podnóża konstrukcji znajduje się 37 nisz z wizerunkami boga Ganeszy. Od 1998 roku budowla figuruje na liście UNESCO.
Powrót na dworzec kosztuje mnie jednak 45 INR – wszak mój driver musiał zapłacić za parking. Na dworcu ponownie kupuję samosę i banany jako prowiant na drogę powrotną. W założeniu ma trwać 3,5 h, ale w Mehasanie zrywa się linka sprzęgła. Naprawa trwa pół godziny i o tyle przedłuża się powrót. Martwi mnie to leciutko. Zimno się robi, a jestem tylko w T-shirt-cie. Niezastąpione w takich sytuacjach lunghi ratują mnie przed niechybną hipotermią.
Wokół dworca w Ahmedabadzie zlokalizowanych jest kilka biur turystycznych. Realizuję zatem założony na jutrzejszy dzień punkt programu nabywając bilet na rejs do Junagadh o 21.30 i za 30 INR wracam rikszą „w pobliże mego hotelu” … do którego ostatecznie muszę dojść pieszo jakieś pół kilometra. Kolejne niedomówienie z driverem … czyt.: jego cwaniactwo. Płacę 200 INR za kolejną noc i ruszam do odkrytej wczoraj knajpy przy dworcu kolejowym. Zaopatruję się w tandoori chicken i dwa placki naan – komplecik: 78 INR. Wracając kuszę się też na ciastko kremowe, które znacznie lepiej wygląda niż smakuje, i z czystej ciekawości kupuję pierwszy w życiu paan – mieszankę tytoniu, wapna i orzechów arachidowych oraz kilku innych substancji pochodzenia chemicznego, bądź naturalnego (zwykle mieszanych wedle uznania mistrza ceremonii) – za 6 INR. Sprzedawca zdradza sekret jak się tego specyfiku używa. W pokoju pożeram pysznego kurczaka i zgodnie z instrukcją przez 5 minut żuję paan. Poza przyjemnym efektem odświeżenia oddechu nie odczuwam żadnych innych „dolegliwości”. Albo żułem go w nieodpowiedni sposób, albo ten specyfik na mnie nie działa. Fanem używki w tej formie raczej nie zostanę. Przed snem dzielnie walczę z przelewaniem emocji ostatnich dwóch dni na karty mego dziennika. Jutro czeka mnie wszak beztroski dzień w Ahmedabadzie … przynajmniej w założeniu.