Geoblog.pl    dagar    Podróże    INDIE + SRI LANKA 2008-2009    „S/M SACRUM”
Zwiń mapę
2009
05
sty

„S/M SACRUM”

 
Indie
Indie, Chāmpāner
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14875 km
 
Wstaję o 9.00 i po szybkim natrysku ruszam na poszukiwanie banku. Czas do otwarcia jednego z nich o 10.00 spędzam przy herbacie. Okazuje się, że na próżno. Nici z wymiany czeków i muszę wrócić w okolice hotelu. Odnajduję State Bank of India i po kursie 47,20 wymieniam kolejną setkę baksów. Po 20 min. jestem na dworcu i łapię bus do Halol choć nie mogąc się porozumieć z kierowcą nie mam pewności, że to dobry kierunek. Jedziemy płatną autostradą na północ i po chwili mijamy drogowskazy na Champaner. A jednak sukces!

Półtorej godziny później (42 km, 20 INR) jestem w Halol i przesiadam się na bus do Champaner (7 INR). Ok. 13.00 jestem u celu. Zwiedzam dwa z kilku tutejszych meczetów na terenie muzułmańskiego miasta wpisanego w 2004 roku na listę UNESCO. Liczne budowle w obrębie Parku Archeologicznego powstały między VIII a XIV w. Szczególne wrażenie robi potężny Jama Masjid z 1513 roku. Rzecz jasna pozuję do zdjęć z odwiedzającą zabytek młodzieżą. Czas na kolejną atrakcję okolicy czyli wzgórze Pavagadh. Z przystanku autobusowego do kolejki linowej podjeżdżam jeep-em (10 INR + 10 w ramach rzekomego braku reszty). Od rana jadę na mandarynkach, więc mój żołądek zaczyna domagać się bardziej treściwej strawy. Wstępuję na średnio smaczne thali za 35 INR, a posilony odnajduję stację kolejki linowej. Za 85 INR zawiezie mnie w pobliże szczytu wzgórza i z powrotem. Jazda trwa 15 min. Widoki – rewelacja, tym bardziej, że w wagoniku jestem sam. Na górze kolejna niespodzianka – ostatni odcinek pielgrzymiej trasy prowadzącej do świątyń na szczycie oblepiony jest licznymi straganami z darami dla tutejszych bóstw. To prawie miasto rozłożone na różnych poziomach kamiennych platform. Wśród potencjalnych danin królują owoce, orzechy kokosowe, kolorowe wstęgi, świecidełka i kadzidła. Atmosfera iście targowa. Można też zrobić zdjęcie z pluszowym tygrysem na prymitywnie wymalowanym tle przedstawiającym świątynne wzgórze. Idealna festyniarska pamiątka z pielgrzymki. Podoba mi się tu. Nikt mnie nie zaczepia – handlarze skupiają uwagę jedynie na wiernych, najwyraźniej nie upatrując we mnie wyznawcy tutejszego kultu. Na szczyt wulkanicznej skały górującej nad niewielkim stawem z główną świątynią Kalika Mata („Czarna Matka”) pochodzącą z X-XI w. wiedzie wąska ścieżka w postaci licznych, stromych schodków. Cierpliwie stoję w kolejce wśród tłumów pielgrzymów uzbrojonych w kokosowe dary. Nie mam żadnego prezentu i trochę się obawiam gniewu bóstwa. Wewnątrz różowej świątyni z pokorą patrzę w oczy Czarnej Bogini i wydaje mi się, że zostaję rozgrzeszony z nietaktu. Pogadałbym z nią jeszcze trochę, ale tłum napiera z tyłu i muszę się uniżenie pożegnać. Na schodkach zejściowych – ze względu na brak miejsca do ucieczki przed żebrzącymi o datki pseudo-sadhu – moje czoło zostaje naznaczone czerwonym proszkiem. W desperackiej próbie pozbycia się go niefortunnie rozmazuję mazidło po całej twarzy. No teraz to jestem prawdziwym (choć malowanym) wyznawcą Kalika Maty. Jednak nie darowała mi cwaniara tego niezłożonego w darze kokosa.

Szukając sposobu „odzyskania twarzy” udaję się nad staw, gdzie na małych ghatach obmywam się z resztek piętna. Moją uwagę przyciąga rozgrywający się obok sadystyczny spektakl. Starsza kobieta z potarganymi włosami wydaje się być w transie. Na oczach zebranego tłumu jest bita i popychana przez trzęsącego się z amoku staruszka. W milczącym przyzwoleniu uczestników dramatycznego rytuału razy padają na głowę, twarz i resztę jej wątłego ciała. Rzucona na ziemię nawet nie oponuje. Z beznamiętnym wzrokiem utkwionym w nieokreślonej, odległej przestrzeni poddaje się kolejnym kopniakom i wyzwiskom. Tło widowiska jest równie nieziemskie jak sam brutalny akt – widzowie stoją w hipnotycznym bezruchu z doniczkami na głowach. Ich zawartość wygląda jak zielony owies. Rozdarcie między ciekawością finału tej akcji i niesmakiem z uczestnictwa w drastycznym rytuale przeważa o mojej decyzji. Zostawiam wiernych ich wierze … i wierzę, że zdążę na ostatnie powrotne kursy kolejki linowej. Perspektywa kilkugodzinnego zejścia z góry przyspiesza mój krok. Sprawnie zaliczam cykl: bieg przez targowisko, wagonik kolejki, jeep oraz autobus do Vadodary (1,5 h, 22 INR) i jestem w moim hotelu. Zabieram plecak, 100 INR depozytu i pieszo docieram do dworca. Mam szczęście jest 18.00 a za 15 min odjeżdża ekspress do Ahmedabadu (100 km, 34 INR, 3 h). II klasa nie jest zbyt komfortowa. Drewniane ławki ciągle zmuszają do zmiany pozycji siedzenia. Na szczęście nie ma tłoku, a kawałek podróży uprzyjemnia koncert pociągowych grajków. Zasłużyli na napiwek.

Dworzec kolejowy w Ahmedabadzie jest długi jak tutejsze pociągi i daje pojęcie o skali miasta. Opuszczam go w towarzystwie riksiarza, który za 10 INR obiecuje zawieźć mnie do taniego hotelu. Tani to wg niego 300 INR, więc postanawiam znaleźć coś na własną rękę. Hoteli wokół wszak mnóstwo. Driver – w nadziei na prowizję – nie poddaje się jednak i podwozi mnie do kolejnego. W hotelu Alba mini pokój bez okna kosztuje 200 INR. Jest za to mikro łazienka i TV. Zostaję. Zwalniam drivera wręczając mu 20 INR i opłacam należność za pokój. Cieszy mnie 24-godzinny check-out. Mój telewizor nie działa, więc za chwilę dostaję sprawny z pokoju obok. Biorę natrysk i ruszam w miasto na poszukiwanie non-veg baru. Od dwóch dni jestem na wegetariańskiej diecie i czuję potrzebę uzupełnienia zwierzęcego białka. Nie wiem kiedy zabłądziłem w labiryncie ciemnych uliczek muzułmańskiej dzielnicy. Po dwóch godzinach odnajduję w końcu znajomy dworzec, a zaraz potem dużą knajpę non-veg. Podwójny sukces! Nad ogólną jadłodajnią znajduje się klimatyzowana antresola I klasy z kelnerami w mundurkach. Chrzanić ceny! Zamierzam w końcu zaszaleć. Zaszalałem. Przez pomyłkę w komunikacji z kelnerem przyjmującym zamówienie dostaję jednocześnie kurczaka chili oraz masala. Do tego talerz ryżu … na szczęście jeden. Pomyłka okazuje się jednak zbawienna w skutkach – jedną porcją z pewnością bym się nie najadł. Znajduję jeszcze miejsce na deser w postaci trójkolorowych lodów w cieście. Łba nie urywa, ale coś na osłodę mi się należało. Rachunek za kolację wraz z butelką wody wbrew pierwotnym obawom opiewa raptem na 215 INR! Zostawiam zatem napiwek i rikszą za 30 INR wracam do pokoju. Następnego dnia okazuje się, że ten luksus był zbędny, a knajpa leży 15 min spacerkiem od mego hotelu. Jest tuż przed północą. Po długim spacerze i sutej kolacji jestem padnięty i w ubraniu zasypiam na twardym czarpoju.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (34)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018