Okazuje się, że na dworcu autobusowym w Mysore nie ma przechowalni bagażu, a zgodnie z planem nie zamierzam zostać w mieście na noc. Muszę dostać się na dworzec kolejowy. Chwilę potem jestem już we właściwym busie. Podróż trwa całe 5 min (3 INR) … równie dobrze mogłem dotrzeć tu pieszo. Jest przechowalnia bagażu, jednak dalsza podróż zaczyna się komplikować. Ponoć do Hospet, skąd zamierzam dostać się do Hampi, nie ma stąd bezpośrednich pociągów, a wg kasjera na dworcu KSRTC najbliższy bus w pożądanym kierunku jest dopiero o 19.30, mimo, iż na tablicy z rozkładem jazdy figuruje kurs o 13.00. Pojęcia nie mam co robić. Pomyślę później.
Pałac Mysore otwierają o 10.00, więc do jego bram docieram spokojnym spacerkiem. I tak jestem 20 min przed czasem zatem w kolejce do wejścia kombinuję jak opuścić to miasto. O 11.45 jest jeszcze pociąg do Bangalore. Taki plan póki co obowiązuje. Bilet wstępu do pałacu kosztuje obcokrajowców 200 INR. Sporo, tym bardziej, że aparat trzeba zostawić w przechowalni. Zdjęcia można robić wyłącznie na zewnątrz. Tak robię. Cały zespół pałacowy jest cool, ale wnętrza – wprost bajkowe. Można by zapełnić pół pojemności karty aparatu w kilka minut … gdyby dane go było tu używać. Rewelacja.
Oryginalny pałac zbudowany z drewna przez dynastię Wodejarów, został spalony w 1897 r. i przebudowany w 1912 r. olbrzymim nakładem kosztów w stylu indo-saraceńskim. Rządził tu m.in. Tipu Sultan, znany jako "Tiger of Mysore". Był legendą już za życia i nadal uważa się go za najbardziej oświeconego władcę w Indiach. W wieku XVIII skutecznie przeciwstawiał się brytyjskim rządom w południowej części kraju, stwarzając poważne zagrożenie dla „Kompanii”. Jest autorem motta życiowego: "W tym świecie wolałbym żyć dwa dni jak tygrys, niż dwieście lat jak owca." Odwiedzam jeszcze dwie przypałacowe świątynie, ale do muzeum za kolejne 100 INR nie daję się zaciągnąć, choć naganiacze twierdzą, że jest tylko jeden kierunek zwiedzania. Pieszo docieram do dworca raptem na 5 minut przed odjazdem niemiłosiernie zapchanego pociągu do Bangalore. Odpuszczam ten wariant i odebrawszy uprzednio plecak, za 20 INR wynajmuję rikszę na dworzec autobusowy, gdzie dziwnym zbiegiem okoliczności okazuje się, iż za godzinę, czyli o 13.00 jest jednak bus do Hospet (271 INR)! Istny cud!
Cieszę się trochę na zapas. Podróż trwa ponad 12 godzin, a jej warunki urągają wszelkim standardom. Drogi jawią się jako pasmo udręki dla „siedzeń” podróżnych. Podczas kursu autobus zatrzymuje się pewnie ze 30 razy. W każdej miejscowości wysiada połowa pasażerów, a ich miejsce wydaje się zajmować jeszcze więcej nowych. Nie mogę rozprostować nóg. Wieczorem nad głowami hulają dodatkowo przenikliwe przeciągi. Właściwie nie śpię przez całą drogę. Aż dziw, że mi się nie chce. Do tego cieniutko z żarciem, a cały dzień przetrwałem jedynie na owocach.
Po morderczej podróży Hospet osiągamy o 1.30 w nocy. Niestety nie ma tego miasta w moim przewodniku, a co za tym idzie porad w kwestii noclegowych, więc postanawiam zostać na miejscowym dworcu. Wśród gęsto ułożonych na ziemi ciał trudno tu znaleźć komfortowe miejsce. Na ławce uzupełniam wpisy w dzienniku z dwóch ostatnich dni. Jest 3.15 i nadal nie chce mi się spać. Rano padnę na pysk. Zastanawiam się gdzie dokonam ablucji po dwóch dobach bez łazienki. Trochę czarno to widzę. Od jakiegoś czasu mam niemego małoletniego towarzysza moich zapisków i przemyśleń. Bacznie mnie obserwuje nie próbując nawet podjąć kontaktu. W końcu zasypia u moich stóp. Ja układam się na betonowej ławce. Powoli przestają mi nawet przeszkadzać klaksony przybywających na dworzec autobusów, a nieoceniony sztormiak chroni mnie przed zażartością komarów i zimnem. Zasypiam ok. 4.00 nad ranem.
Ze snu wyrywa mnie szturchanie w plecy. Mój mały, niemy towarzysz budzi mnie (ponownie bez słowa) – za to z szerokim uśmiechem na twarzy – wskazując przybyłych właśnie do Hospet innych białych turystów. Pewnie sądził, że to moje wybawienie. Niedźwiedzią przysługę mi zgotował pacan. Przewracam się na drugi bok i zasypiam ponownie.