Mija półmetek mego wyjazdu. Zgodnie z wczorajszym założeniem korzystam z dostępności pokoju do godziny 12.00. Dwie cukrowe bułki popite słodką jak ulepek herbatą zaserwowaną przez sympatyczną właścicielkę pobliskiego sklepiku stanowią moje śniadanie. Niebo jest zaciągnięte cienką warstwą chmur więc z opalania nici. Mimo to siedząc na plaży podziwiam potyczki tutejszych surferów z niezbyt imponującymi falami. Tuż przed końcem doby hotelowej pakuję się i po kolejnym natrysku ruszam do kawiarenki internetowej. Znajduję taką za 2 LKR/min. 4 kolejne godziny spędzam samotnie w klimatyzowanym pomieszczeniu na wysyłaniu relacji z podróży i życzeń świątecznych. Net działa jakby chciał a nie mógł.
Po uporaniu się z kompem łapię lokalny bus do Ambalangondy (20 LKR). Tu funduję sobie lunch (180 LKR) i udaje mi się wysłać kartki pocztowe. Jestem na dworcu, więc z transportem teoretycznie nie powinno być problemu. Cwaniaczek z A/C oferuje dwa bilety po 150 LKR: dla mnie i mego plecaka. Wybieram rządowy autokar z wysokimi siedzeniami.
Tuż po opuszczeniu dworca zatrzymuje nas policja. Chyba mamy jakiś problem. Kilka osób wysiadło. Reszta jest równie zdezorientowana jak ja. Jedziemy na pobliski komisariat. Po jakimś czasie zawracamy i w korku ulicznym powoli docieramy z powrotem do dworca. Czekam 15 min przy stanowisku busów do Colombo, ale nic się nie dzieje. Zniecierpliwiony sytuacją wychodzę na główną drogę i za chwilę siedzę w bliźniaczym pojeździe podążającym do stolicy (3 godz., 122 LKR). Wysiadam w znanym mi świetnie Pettah i po kilku mylnie wskazanych przez przygodnie zaczepionych Lankijczyków kierunkach, docieram do właściwego przystanku w stronę lotniska.
Ledwo wypaliłem papierosa – podjechał bus. Wyjątkowo zaradny manago upycha mój plecak pod nogi siedzących z tyłu pasażerów, a dla mnie znajduje zaraz siedzące miejsce w zatłoczonym do bólu pojeździe. Kiedy ustępuję je kobiecie z dzieckiem, w dowód uznania zapewne kilka osób podrywa się nagle oddając mi własne. Udaje mi się jednak nadgorliwców usadzić z powrotem. Do Katunayake jedzie się ok. 1,5 godziny (35 LKR). Wysiadam na przystanku przesiadkowym na autobus lotniskowy i popełniam fotkę z wyjątkowo udekorowanego autokaru nr. 187. Widząc moje zainteresowanie kierowca także żąda uwiecznienia w miejscu pracy i pozuje mi siedząc za kierownicą. Kupuję owoce i za chwilę przyjeżdża transport do terminala. Oczywiście kontrole zaczynają się już w pojeździe, jednak mój bagaż zostaje tym razem oszczędzony.
Na lotnisku jestem o 23.30 mam więc 5 godzin do odprawy. Większość czasu spędzam drzemiąc na krzesłach w głównej hali słuchając kolęd wszak dziś wigilia! W ramach świątecznego prezentu kupuję sobie karton West Light za jedyne 17 USD! A to ci niespodzianka! Muszę zapalić. Tutejszy „smoking room” jest zadymiony do granic wytrzymałości. Ze łzami w oczach dokładam swoją działkę dymu tytoniowego. Za chwilę mam odprawę. W samolocie dostaję miejsce w ostatnim rzędzie, więc poczęstunek dostaję jako pierwszy. Chyba jako jedyny pasażer zamawiam piwo.