W poddańczym milczeniu osiągam cel podróży o 17.30 i w okolicy dworca krążę w poszukiwaniu noclegu. Hoteli tu sporo, ale zaczynam się niepokoić: albo drogo, albo „full”. W końcu mój trud zostaje nagrodzony – znajduję jedynkę za 330 INR. Trochę drogo jak na mój budżet za to standard pokoju jak dotąd najwyższy. Po zakwaterowaniu i obowiązkowym natrysku idę na kolację. Knajp z kurczakami tu mnóstwo. Za 80 INR pochłaniam "garlic chicken" z czapati i butelką wody mineralnej. Plączę się po okolicy z nadzieją znalezienia biura podróży, gdzie mógłbym kupić bilet lotniczy do Colombo na Sri Lance. W końcu się poddaję i idę do kafejki internetowej przez godzinę pisząc relację z podróży, a kiedy prawie kończę gaśnie światło i całą pracę szlag trafia. Zły jestem niewysłowienie. Strapiony właściciel kaja się w przeprosinach jakby wina leżała po jego stronie. Pewnie boi się, że nie zapłacę za net. Dostaje jednak swoje 20 INR, a ja mimo przywróconego właśnie zasilania nie mam już ochoty na powtórkę i wracam do hotelu.
Na nieszczęście moje okno wychodzi na zaplecze kuchenne, gdzie trwa akurat wielkie zmywanie, a na podłodze z łoskotem lądują co chwilę kolejne metalowe gary. Rytmika tych wypadków każe mi dojść do wniosku, że to chyba tutejszy rytuał – jakość trudno uwierzyć w tak wielką niezręczność pomywaczy. Z każdą kolejną godziną czuję, że ze snu dziś nici. Harmider cichnie jednak ok. północy, podobnie jak monotonny odgłos mega klimatyzatora za oknem przypominającego startujący odrzutowiec. W niepokojącej wprost ciszy zasypiam głębokim snem.