Pada deszcz. Niewielki, ale ciągły. Zamierzałem zatrzymać się tu na noc jednak niegościnna aura miasta, panująca wokół szarzyzna i zmęczenie po nocy w podróży nie nastrajają mnie optymistycznie. Chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce dokonuję szybkiej rewizji planów. Pieszo, wraz z nieodstępującą mnie na krok mżawką, docieram do oddalonego o 1 km dworca kolejowego. Tu sprawa wyjaśnia się definitywnie. Żeby zostawić bagaż w przechowalni trzeba mieć aktualny bilet na pociąg. W to mi graj! Kupuję bilet do Trichy za calutkie 9 INR i z błogosławieństwem bagażowego, który trzy razy obejrzał go z obu stron, plecak ląduje na półce w przechowalni. Przed dworcem, wśród miejscowych robotników, zjadam śniadanie.
Spożyte na stojąco pierożki pakora popite herbatą-ulepkiem dodają poweru i pełen zapału ruszam w kierunku głównego zabytku Thanjavur-u wpisanego na listę UNESCO – Świątyni Brihadishwara ukończonej na początku XI w. Wyłaniające się w oddali gophury świątynne zmiękczyły moje serce do tego stopnia, że dwóm przydrożnym żebrakom sam z siebie wręczam po 10 INR, chociaż widząc białego turystę zapewne się tego nie spodziewali. Są tak zdumieni, iż wyglądają jakby mieli zamiar wydać mi zaraz resztę … chyba, że to nie żebracy i popełniłem faux pas. Przekraczam główną bramę, na pierwszym dziedzińcu zostawiam w przechowalni buty i poddaję się atmosferze zespołu świątynnego. Tygrysy to lubią. Granitowa, monumentalna wimana (wieża w kształcie piramidy), wznosząca się na wysokość 66 metrów, wzniesiona ku czci Sziwy stanowi najpiękniejszy przykład dynastii Chola. Główna świątynia jest otoczona kilkoma mniejszymi sanktuariami pomocniczymi z równie bogatą dekoracją, a cały prostokątny dziedziniec – rzeźbioną kolumnadą wśród której buszują tutejsze małpy. Teraz zaczynam się zastanawiać czy mżący ciągle deszcz nie dodaje miejscu uroku, a już na pewno tajemniczości. Turystów jest jak na lekarstwo co powoduje, że powoli poddaję się magicznemu nastrojowi momentami osiągając stany quasi-medytacyjne.
Groźba osiągnięcia przedwczesnej nirwany nakazuje powrót do brutalnej rzeczywistości. Z żalem opuszczam zespół świątynny i kieruję się do kolejnego zabytku miasta: pałacu królewskiego. Jego największym atutem wydaje się być nazwa, bo oznaki jakiejkolwiek świetności musiały ulecieć bardzo, bardzo dawno temu. Jestem tu przed czasem przeznaczonym na zwiedzanie, a raczej po czasie, za to przed przybyciem niespiesznej obsługi zabytku. Czekam na możliwość zakupu biletu (50 INR + 30 INR za aparat), którego wartość została chyba lekko zawyżona. Delikatnie rzecz ujmując. Większość pomieszczeń pałacowych jest niedostępna, a widok z pobliskiej wieży – Bell Tower - na wewnętrzne dziedzińce wzbudza znacznie mniejsze emocje niż sama wspinaczka na jej szczyt kręconymi schodami uwieczniona kilkoma fotkami i nietęgim guzem na mojej czaszce.
Niespiesznym spacerkiem docieram do dworca kolejowego i … deszcz ustaje. Dowiaduję się, że następny pociąg do Trichy będzie o godz. 16.00. Ponawiam pytanie w okienku obok. Pani jest pewna, że jednak o 15.00. Nie bardzo wiem co ze sobą począć. Jest dopiero 12.00. Odbierając plecak z przechowalni kolejną nadzieję daje mi bagażowy klnąc się na wszystkie hinduskie świętości, że pociąg będzie o 12.20. Przyjeżdża o 12.30. Kto pyta – nie błądzi, tyle że w Indiach trzeba pytać non-stop.