Geoblog.pl    dagar    Podróże    INDIE + SRI LANKA 2008-2009    „EKSTREMIZM PO INDYJSKU”
Zwiń mapę
2008
06
gru

„EKSTREMIZM PO INDYJSKU”

 
Indie
Indie, Chennai
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9817 km
 
Znowu spałem kiepsko. Czyżby miało się to stać normą? Pakuję dobytek i pieszo ruszam do centrum gdzie znajduje się przystanek autobusowy. O dziwo trudno tu o autobus do Chennai choć to raptem 60 km. Odrzucam „lukratywne” propozycje taksówkarzy żądających 950 INR za kurs i cierpliwie czekam siedząc na krawężniku. Moja wytrwałość zostaje nagrodzona nowiutkim, pachnącym jeszcze fabryką autokarem de lux, który w półtorej godziny za 70 INR dowozi mnie do dworca T-Nagar w południowo-zachodniej części miasta. Miejscowych nie stać na taki luksus i większość drogi pokonuję jedynie w towarzystwie kierowcy i sprzedawcy biletów. Do głównego dworca kolejowego docieram miejskim autobusem za 8 INR.

Dzieje się tu. Zamachy terrorystyczne przeprowadzone przez Pakistańczyków w Bombaju 26-29 listopada, w których zginęło 195 osób postawiły na nogi wszystkie siły porządkowe w Indiach. Główne wejścia na dworzec obstawione są policją i bramkami do wykrywania metalu. Niestety tuż przede mną bramka do prześwietlania bagażu ulega awarii. Jej funkcję przejmują umundurowani funkcjonariusze wszelkiej maści co jeszcze bardziej wydłuża kolejkę podróżnych. O dziwo mój plecak podobnie zresztą jak moja skromna osoba zostają sprawdzone dokładniej niż inni. Sprowadzony zostaje nawet pies obwąchujący mnie i mój bagaż. Sugestia, że jestem co najmniej członkiem organizacji ekstremistycznej szykującym zamach na wolność i demokrację Indii, podstępnie wcielającym się w białego turystę, wprawia mnie w lekkie zakłopotanie. Podczas drobiazgowej kontroli zajmującej kilku policjantów i strażników mój bagaż zostaje przekopany jak pole po orce. Muszę się tłumaczyć z każdego ubrania, otworzyć wszelkie pudełka, rozwinąć skarpetki, otworzyć aparat fotograficzny, a wszystkie przewodniki zostają przekartkowane. Teraz irytacja ustępuje rozbawieniu. W międzyczasie za moimi plecami do hali dworcowej przedostaje się mnóstwo ciemnoskórych, a więc zapewne mniej podejrzanych typów. W końcu zostaję uznany za niewinnego i pozostawiony z rozgrzebanym plecakiem. Żeby było zabawniej wewnątrz okazuje się, iż strażnicy sprawdzają podróżnych wyłącznie przy głównych wejściach na dworzec. Z powodzeniem można się tam natomiast dostać od strony torów omijając tym samym wszelkie kontrole. Jakoś nie poczułem się przez to bezpieczniej …

Ochłonąwszy z zaserwowanych wrażeń muszę stoczyć kolejną batalię w poszukiwaniu informacji. W zależności od tego kogo o nią spytam jestem wysyłany w coraz to nowym kierunku. Zwiedzam w ten sposób cały dworzec tylko po to, żeby w końcu u szefa żandarmerii dowiedzieć się, iż pociągi do Thanjavur odjeżdżają z …. innego dworca! No cóż ….

Do Engmore Train Station ponownie docieram miejską komunikacją. Przynajmniej ta działa tu w miarę sprawnie i jest tania. Na Engmore przechodzę kolejną drastyczną rewizję tym razem jednak bez psa. Uff! Po odstaniu swego w kolejce do kasy dowiaduję się, że w mojej sytuacji (czyt. dla białego turysty) znacznie korzystniej byłoby zakupić bilet na pociąg sypialny, a biuro rezerwacji znajduje się w tym samym budynku tyle, że najpierw trzeba wyjść na zewnątrz. Nie wiem czy zniosę kolejną rewizję mimo, że nawet nie próbowałem porządnie spakować plecaka. Sukces! W biurze rezerwacji nie ma rewizji! Jest za to długa kolejka „krzesełkowa”. Nie stoi się w niej, ale siedzi w kilkakrotnie zakręconych rzędach krzeseł, a każdy obsługiwany właśnie klient zwalniający miejsce nr. 1 wywołuje lawinę przemieszczeń pozostałych oczekujących, co wygląda jak fala na meczu piłkarskim. Takie indyjskie ułatwienie dla pasażerów kolei.

Kolejnym ułatwieniem jest system zakupu biletów. Trzeba znaleźć odpowiedni formularz, w którym należy wpisać dane osobowe i prawie cały życiorys oraz cel podróży wraz z datą, godziną odjazdu, numerem i nazwą pociągu. Na szczęście nie trzeba znać nazwiska motorniczego. Zastosowawszy się do wszystkich formalnych wymogów, odsiedziawszy kolejne pół godziny w kolejce i uśmiechnąwszy się wyjątkowo miło do obsługującej mnie pani w okienku słyszę tylko jedno słowo: „full” … także wypowiedziane z uśmiechem …

Pozostaje mi jeszcze jedna możliwość: dworzec autobusowy. Sądząc po cenie biletu (4 INR) nie jest specjalnie odległy. Znowu policja! Tym razem jednak tylko pro-forma - nie rewidują nikogo. Nawet mnie! Dworzec jest ogromny i pachnie nowością. To miasto w mieście. Wyjątkowo przejrzyste rozkłady jazdy wyjaśniają wszystko: długość trasy, czas przejazdu, cenę i numer rejsu; trzeba tylko wypełnić formularz. Kolejki są długie wychodzę więc na zewnątrz hali i staję w krótszej. Po dojściu do okienka dowiaduję się, że formularze są … wewnątrz. Poza tym kosztują 1 INR.

Poddaję się i zostawiwszy plecak w przechowalni bagażu ruszam z powrotem do Central Train Station. Chciałbym zobaczyć kawałek Chennai nie tylko z okien miejskich autobusów. Kończy mi się kasa, a od rana zjadłem tylko paczkę herbatników. Ruszam w stronę dzielnicy George Town z nadzieją znalezienia banku lub kantoru. W pierwszym z nich tłusty cwaniak taksujący mnie przenikliwym spojrzeniem proponuje złodziejski kurs pewnie licząc na desperację z mojej strony. Z pogardliwym uśmiechem wychodzę ostentacyjnie. Późno się robi i większość banków jest już zamknięta. Po bezskutecznych poszukiwaniach z burczącym żołądkiem zaczynam się zastanawiać czy zniosę tryumfującą minę change-man-a kiedy stanę przed nim z pokorą ponownie. Desperacki mars na moim spoconym czole, dzikie spojrzenie, albo zbyt głośno domagający się posiłku żołądek zwracają uwagę przypadkowego przechodnia. Pyta w czym może mi pomóc i poznawszy problem wskazuje mi otwarty jeszcze kantor w okolicy gdzie wymieniam 100 USD po najlepszym jak się później okaże kursie (49,15 INR). Opatrzność jednak nade mną czuwa.

Z pokaźnym plikiem banknotów skutecznie podnoszącym moje nadwyrężone morale poddaję się kolejnemu marzeniu. Tym razem o porządnym posiłku. A tu zawód. Nie widzę żadnych rozsądnych barów, a te które spotykam są „pure vegetarian”. Wędrując uliczkami George Town docieram w końcu do dworca lokalnych autobusów, wokół którego skupiły się podłe jadłodajnie i pseudo-bary. Warunki higieniczne schodzą na dalszy plan kiedy znajduję dania z kurczakiem. Właściwie wszędzie jest tylko jedno: biryani. W obskurnym, betonowym chlewiku ze ścianami odrapanymi z wściekle lazurowej farby dostaję tłustą aluminiową tackę wysłaną folią z torby jednorazowej udającą talerz i porcję chicken biryani. Jem brudnymi rękoma bo woda do ich umycia wydała mi się jeszcze bardziej gęsta niż moje danie. Posiłek natomiast zaskakuje mnie bardzo pozytywnie. Może tylko głód to sprawił, ale daję mu pierwszeństwo wśród wszystkich, które dotąd spożyłem. Oczywiście moja obecność w „lokalu” nie pozostaje niezauważona. Właściciel zdążył pochwalić się niecodziennym klientem przed wszystkimi znajomymi, więc co chwilę muszę przerywać jedzenie pozując do pamiątkowych fotek pstrykanych zawzięcie telefonami komórkowymi okolicznych straganiarzy.

Jest 18.00. Syty, a więc szczęśliwy, robię sobie spacer w okolicy Fort St. George i w końcu wracam na dworzec autobusowy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jestem tu przezroczysty. Kierowcy autobusu do Thanjavur zdają się mnie nie zauważać, mimo że rzucam im pytania zaglądając prosto w twarz, sprzedawcy w barze obsługują wszystkich poza mną, mimo że od paru minut jestem pierwszy w kolejce. Nawet ślepiec sprzedający formularze na rezerwację biletów kilkakrotnie upomina się o 1 INR, a przecież przed chwilą wręczyłem mu dwie! Jego akurat można usprawiedliwić, ale kiedy stojąc w kolejce do kasy nie zbliżam się do niej dzięki wcinającym się ciągle przede mną cwaniaczków tracę cierpliwość, której tak bardzo chciałem się tu nauczyć i z miną Sziwy-Niszczyciela zwracam w końcu uwagę jednemu z nich. Z zaciśniętymi pięściami oczekując co najmniej słownej riposty zostaję prawie powalony …. gorliwymi przeprosinami! Czuję się niezręcznie. Jest mi teraz chyba bardziej przykro niż powodowi mej agresji. Może zamiast cierpliwości lepiej nauczyć się hinduskiego tupetu? W końcu jednak zostałem zauważony! Bilet kupuję na 22.30 więc wyszedłszy przed gmach dworca z kawą i batonikiem uzupełniam dziennik. Kolejka do ponownego wejścia z początkowych 50 urasta do 200 m! Na wszelki wypadek zajmuję w niej miejsce. Policja zamiast rewidować podróżnych znalazła sobie bardziej widowiskowe zajęcie. Funkcjonariusze uzbrojeni w drewniane kije utrzymują kolejkę w porządku - wszystkich malwersantów traktując w najbardziej skuteczny sposób: uderzeniem w łydki. O dziwo nikt się na te „pieszczoty” nie skarży i pokornie wraca na swoje miejsce w szeregu.

Hinduska biurokracja jest jednak omylna. W ostatniej chwili wsiadłem do odpowiedniego autobusu, który odjeżdżał ze stanowiska innego niż to wydrukowane na bilecie. Sporą fantazją było nazwanie go „deluxe”. Nie dość, że złom to jeszcze mam najgorsze miejsce tuż za kierowcą. Pocieszające wydają się być tylko rozkładane siedzenia …. u wszystkich - jak się później okazuje - tylko nie u mnie. Po chwili nawet to mi nie przeszkadza i wpadam w cykliczne drzemki przerywane równie cyklicznymi klaksonami. Po każdej pobudce staram się zasnąć choćby po to, żeby nie podziwiać kaskaderskich wyczynów kierowcy. Wymuszony optymizm każe mi żywić się nadzieją, że choćby jedno z milionów tutejszych bóstw jeszcze nie śpi i czuwa nad naszą podróżą. Czuwało. O 7.00 nad ranem jestem na miejscu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018