Geoblog.pl    dagar    Podróże    INDIE + SRI LANKA 2008-2009    "CRAZY TOUR"
Zwiń mapę
2008
04
gru

"CRAZY TOUR"

 
Indie
Indie, Kānchipuram
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9712 km
 
Trochę ambitne plany jak na pierwszy dzień w Indiach, ale 5 godzin później spożywszy w pociągu swój pierwszy indyjski posiłek – pierożki pakora - przesiadam się do rikszy, a ta za 20 INR zawozi mnie na tutejszy dworzec autobusowy. 10 min potem jestem pasażerem niemiłosiernie zatłoczonego autobusu z prawdziwym hinduskim kierowcą. Jego autentyczność określam po sposobie jazdy, tak charakterystycznym dla tego kraju i stanu lokalnych dróg. Okazuje się, że zasady ruchu drogowego na południu są wyjątkowo zbieżne z tymi z północy – czyli tu także ich brak! Dopiero teraz pełną gębą czuję, że jestem w Indiach i ogarnia mnie niepowstrzymana radość objawiająca się błogim, rozsyłanym wokół uśmiechem. To z kolei wzbudza podejrzenie moich stłoczonych jak sardynki, bezwładnie poddających się akrobacjom driver-a i psioczących pod nosem współpasażerów. Będą mieli co opowiadać znajomym – jechali z białym wariatem! Jeden z nich chyba z ciekawości próbuje nawiązać kontakt. Okazuje się studentem wracającym z pobliskiego Chennai do domu. W przypływie samarytańskiej dobroci, bądź też w ramach wyrazu współczucia dla mego stanu umysłowego, pomaga mi w negocjacjach z miejscowymi riksiarzami. Właściwie to chyba negocjuje warunki dla obu stron jednocześnie zmieniając język w zależności od strony, do której się akurat zwraca.

Ostatecznie wybieram wersję objazdową po miasteczku z uwzględnieniem trzech najważniejszych świątyń za 250 INR … czyli jakieś trzy razy za drogo. Klęskę w negocjacjach zwalam szybko na karb euforycznego stanu podniecenia, który owładnął mnie teraz dogłębnie. W myśl zasady „a niech tam…” wręczam opłatę 50 INR za wirtualny (czyt. nieistniejący) bilet pseudo-przewodnikowi kręcącemu się w okolicy Kailasanatha Temple sądząc, że pozbywam się go tym samym. Mentalność hindusów jest jednak sziwaicko, żeby nie powiedzieć diabelnie przekorna. Mój pseudo-przewodnik może z uczciwości, chęci pomocy, dobrego serca, bądź z racji na otrzymany bakszysz dotrzymuje mi towarzystwa śledząc każdy mój krok przedstawiając mi po kolei wszystkie bóstwa mijane po drodze. Przez grzeczność jedynie powtarzam ich imiona udając, że próbuję je zapamiętać. Równolegle czytam dwa przewodniki, które ze sobą przywiozłem.

Świątynię poświęconą Sziwie wzniósł król Rayasimba z rodu Pallava w końcu VII wieku. Stanowi doskonały przykład wczesnej architektury drawidyjskiej. Po zaspokojeniu apetytu na zabytek przysiadam na schodkach wkładając buty. To odpowiedni moment, aby mój pseudo-przewodnik pokazał prawdziwą twarz i przypuścił frontalny atak. Bez pardonu (i uśmiechu) wyciąga rękę po zapłatę za swoje drogocenne usługi. Kiedy tłumaczę, że przecież zapłaciłem na wstępie wyjaśnia całkiem logicznie: „zapłaciłeś tylko za bilet !!!”. Nie pozwolę na utratę dobrego humoru już pierwszego dnia pobytu i wręczam mu kolejne 100 INR! Jest ewidentnie usatysfakcjonowany, za to ja upewniam się we własnym szaleństwie. Nic dziwnego – zarobił dziś pewnie swoją średnią tygodniówkę! Żegna się ze mną prawie ze łzami w oczach. Jeśli były choć w połowie szczere – warto było go wesprzeć.

Świątynię Varadaraja zbudowaną przez władców królestwa Vijanayagaru poświęcono Wisznu. Niestety obcować z bóstwem mogą wyłącznie jego prawowierni wyznawcy, choć jak przekonuje mnie kolejny „pożal-się-boże przewodnik” – za niewielką – acz słuszną opłatą, Wisznu mógłby przez jakieś pół godziny przymknąć oko na moją ignorancję w stosunku do jego majestatu. Sam nie wiem dlaczego, ale poddaję się. Może uznałem, że będę dawał się naciągać jedynie w co drugiej świątyni. Tak się stało.

W świątyni Ekabmareshwara wzniesionej w XVI wieku (nazwa oznacza dosłownie: "Świątynię Pana Drzewa Mango" – ze względu na wiekowe drzewo rosnące na jednym z wewnętrznych dziedzińców, którego cztery gałęzie symbolizują hinduskie religijne księgi Wedy), w której tym razem ponownie rządzi Sziwa, daję się namówić na chwilową zmianę wiary. Koszt bluźnierstwa to jedyne 50 INR! Biegnę za „Świętym Mężem”, który po angielsku zna tylko dwa słowa: „sir” i „donation”, używając ich co chwilę naprzemiennie. Oprowadza mnie, a raczej biegnie przede mną po wewnętrznych dziedzińcach zespołu machając przy tym nerwowo rękoma na lewo i prawo i wykrzykując w obłąkańczym podnieceniu kolejne dwa słowa: „Sziwa!” lub „Parwati!”, a oba brzmią jak „eureka!”. Niby nie ma powodu się dziwić tej mantrycznej wręcz jednostajności; przecież to im poświęcono świątynię! Zasapani i spoceni przebiegamy m.in. przez dziedziniec ze świętym drzewem. Tym razem pokazuję silny charakter i na żądanie kolejnego „donation” odwracam się ostentacyjnie na pięcie i wracam do rikszy, gdzie oczekują mnie: mój wierny driver, plecak i buty, które przezornie zostawiam za każdym razem w pojeździe wkraczając w progi każdego nowego przybytku.

Chcę zobaczyć jeszcze jedną świątynię. Driver smutno kręci nosem. Twierdzi, że jest otwarta dopiero o 16.30, więc dla odmiany z uśmiechem na ustach podsuwa mi wspaniały wg niego pomysł. Zupełnie, ale to zupełnie za darmo (!), zawiezie mnie do fabryki produkującej jedwabne sari. Przeczytałem wcześniej, że Kanchipuram słynie z jedwabnych wyrobów, a i zgodnie z dzisiejszym mottem przewodnim kłócić mi się nie chce. Podejmuję zatem ryzyko, choć zdaję sobie sprawę czym ta decyzja grozi. Zostaję odstawiony pod „fabrykę” mieszczącą się o dziwo w rozsypującej się kamienicy … oczywiście ze sklepem na parterze. Właściciel i obsługa witają mnie z otwartymi szeroko ramionami, wszyscy uzbrojeni w równie szerokie uśmiechy. Rzecz jasna sklep nie jest rzekomo godzien uwagi (… na tym etapie …), więc od razu wkraczamy w głąb „fabryki” i klucząc wśród tobołków, glinianych garnków i starych mebli docieramy do „prawdziwego” warsztatu tkackiego. Ma jakieś całe 3 x 2 m powierzchni. Żeby obejrzeć średniowieczne (zapewne) krosno muszę przeciskać się między tymże, a ścianą klitki. Właściciel zostaje w drzwiach – wewnątrz się już raczej nie zmieści – i stamtąd patykiem wskazuje na poszczególne części „maszyny”, nadając każdemu elementowi iście tajemniczą nazwę, za każdym razem potwierdzając ją słowem „yes”! … jakbym na niedowiarka, czy ignoranta wyglądał. Przez grzeczność udaję zainteresowanie sztuką tkacką i po każdym „yes” robię duże oczy. Tak dobrze wychowany jestem! Prezentacja dobiega końca i wracamy labiryntem pomieszczeń do punktu wyjścia … czyli sklepu.

Teraz sklep wg właściciela staje się dla odmiany wyjątkowo godzien obejrzenia; wszak nie jestem już laikiem i po jego wykładzie znam się na rzeczy! Trzy pracownice, tudzież córki, dwoją się i troją wyciągając z półek liczne, bajecznie kolorowe sari. Ceny wywoławcze powalają mnie na kolana. Spokojnie! Mają przecież nie tylko sari – i tu następuje prezentacja mniejszych obrusów i chust. Na środku pomieszczenia leży już spora sterta wielobarwnych płócien. Mają mnie. Biorę apaszkę za 200 INR. Mimo zbicia ceny z 350 nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przepłaciłem kilkakrotnie. Za to mój driver jest very happy! Otrzymuje należną prowizję, którą właściciel wręcza mu bez ogródek w mojej obecności. Co kraj to obyczaj.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (19)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018