Rano w wagonie przerzedza się leciutko. Większość pasażerów wysiada w punkcie przesiadkowym w kierunku północnych i centralnych Indii. Niestety opuszczają mnie też moi dyskretni opiekunowie. Nawet bez pożegnania.
Od tej pory jest luz. Niestety pociąg z biegiem czasu zwalnia tempo. Przepuszczamy wszystkie inne pociągi spędzając na postojach tyle samo czasu co podczas jazdy. Po 24 godzinach jestem już lekko poirytowany. Tym bardziej, że skończyły mi się zapałki i zapaliłem dziś tylko jednego papierosa. Godzinna zmiana lokomotywy wyprowadza mnie prawie z równowagi. Podczas postoju proponuję żebrzącemu małolatowi układ. Dostanie bakszysz jak skombinuje mi zapałki. Z tą misją rusza na poszukiwania. Niestety pociąg w końcu rusza dalej. Po 20 min zatrzymuje się na kolejnej stacji, a mnie odnajduje nie-wiadomo-skąd wyłaniający się malec z nowiutkim pudełkiem zapałek w kieszeni! Oddaję mu wszystkie drobne. Będę żył!. Teraz nawet przedłużające się postoje nie są już tak denerwujące. O 16.30 - po 29-ciu godzinach w pociągu - ląduję w końcu w Puri.
Przejmuje mnie riksiarz rowerowy proponując kurs do hotelu za 10 INR. Nie mam wyjścia. Pierwszy pokój, który oglądam to pomyłka. Brud smród i ubóstwo. Problem w tym, że jest niedziela, a Puri - poza swoją świętością - jest też miejscowością turystyczną. Mimo, że płacę driverowi 20 INR ten nie poddaje się licząc na dodatkowy zysk z prowizji. Nie odganiam go bo jego uwagi bywają pomocne. Wiem przynajmniej gdzie nie szukać noclegu. Ostatecznie ląduję w bardzo przyjemnym hotelu "Trisakti Lodge" polecanym nawet przez "Lonely Planet" z miłą i dyskretną obsługą za 200 INR. Czysty dwuosobowy pokój z TV i łazienką zostaje przy mnie nawet sprzątnięty włącznie z myciem podłogi. Uznaję, że jednak warto tu zostać na dwie noce na co recepcjonista przystaje z ochotą oferując choćby cały miesiąc.
Trza zobaczyć w końcu morze. Po dwóch dniach bez łazienki doprowadzam się do ładu i ruszam w stronę plaży … świętej – jak wszystko wokół – rzecz jasna. Teraz jestem pewien, że zostanę tu jeszcze jedną noc. Morze ma właściwości kojące nerwy. Wstępuję jeszcze do przydrożnej jadłodajni na pyszne chicken curry i z tanim (60 INR) "Kingfisherem" w dłoni uzupełniam dziennik.
Wieczorem przesiaduję na plaży kontemplując potęgę morza. W drodze powrotnej moją uwagę przyciąga gwar na parterze mego hotelu. Tu jest bar! Wstępuję na kolejne piwo i od razu otrzymuję zaproszenie do stolika. Dopiero po dłuższej chwili orientuję się, że zostałem zaproszony przez faranga. To starszy Belg, który zjechawszy kawał świata często wraca do Puri. Niektórych miejscowych zna od dziecka. Dziś jego fotografia znalazła się nawet w miejscowej gazecie. Poprzedniego dnia siedział na plaży dziergając na drutach swój szal, którym jest właśnie owinięty. Jutro rano ma tu się odbyć uroczystość odnowienia małżeństwa jego przyjaciół. Mówi wyjątkowo poprawną i prostą angielszczyzną - pierwszy raz rozumiem wszystko co się do mnie mówi. Na pytanie dlaczego spędza tak dużo czasu w Indiach nie wie co odpowiedzieć i ripostuje tym samym pytaniem. Twierdzę, że kocham ten kraj, a moja odpowiedź stanowi też jego wyjaśnienie. Prawie jako ostatni opuszczamy bar.