Geoblog.pl    dagar    Podróże    INDIE 2009-2010    „YOGA AARTI”
Zwiń mapę
2009
18
gru

„YOGA AARTI”

 
Indie
Indie, Rishīkesh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5695 km
 
Dziś mam chillout’owy dzień. Od śniadania jednak czas zacząć. Zamawiam sandwich z warzywami i herbatą, a konsumpcji towarzyszy kontemplacja: co było gorsze – dzisiejsze śniadanie? … czy wczorajsze thali na kolację … ? W obu wypadkach miałem ochotę użyć co najmniej kilku przypraw. Jakichkolwiek. Po raz pierwszy w Indiach! Zniesmaczony wracam do hotelu, pozbywam się mojej wielowarstwowej piżamy i po natrysku w zimnej (a jakże!) wodzie ruszam w stronę tutejszych świętych ghatów.

Drogę uprzyjemnia mi rozmowa z przygodnym pielgrzymem z Mumbay, który przybył tu w poszukiwaniu prawdziwego sadhu. Twierdzi, że wśród wszystkich tutejszych świętych mężów tylko 15% jest prawdziwych. Pewnie wie co mówi. Wie też sporo o dragach. To chyba takie hobby bo większość wymienionych miejscowości, które widziałem dotąd w Indiach kojarzy mu się dość jednoznacznie. Widać, że zna i lubi temat, a fakt, że mimo zmiany tempa mego marszu ciągle trzyma się pół kroku za mną nadaje tej dyspucie podtekst podszeptu do grzechu. Nie ulegam jednak wymownym sugestiom kusiciela. Dotarłszy na ghaty rozstajemy się i każdy idzie w poszukiwaniu swojego celu.

Moim jest odnoga Gangesu rozpoczynającego w Haridwar bieg przez doliny pokonawszy wcześniej stoki Himalajów. Tu znajdują się słynne święte ghaty tłumnie odwiedzane przez pielgrzymów, którzy podobnie jak w Varanasi przynajmniej raz w życiu powinni zażyć rytualnej kąpieli oczyszczającej z grzechów w wodach rzeki - matki. Atmosfera misterium ogarnia całe wybrzeże poprzecinane licznymi mostami. Wielu śmiałków mimo chłodnej aury i lodowatej wody poddaje się modlitwie składając hołd rzece zanurzając się w niej od stóp do głów. Na sam widok tych heroicznych ablucji dreszcze przeszywają ciało, a wizja zapalenia płuc wydaje się wyjątkowo wyraźna. Nieźle nagrzeszyć musieli. Jestem też świadkiem wyłaniającej się z tłumu wielkiej procesji. Mnóstwo platform z wizerunkami bóstw zaprzęgniętymi do ciągników poprzedzają grupy barwnie ubranych orkiestr. Muzykę wzmacniają liczne wózki wyposażone w trąbo-podobne srebrne megafony. Momentami kakofonia nakładających się dźwięków jest ciężka do zniesienia. Wraz z przesadną dekoracją „boskich rydwanów”, przejaskrawionymi strojami muzyków i zawodzeniami świętych Sadhu, bądź namiastkami tychże – oszałamia wiernych. Mnie też. Na wielu twarzach mimo wszechobecnego bombardowania wszystkich zmysłów maluje się skupienie, uwielbienie, bądź też otępienie. Niechybnie cel został osiągnięty. Tłum jest w modlitewnym amoku. To ceremonia „Ganges Aarti” – uwielbienie Gangesu.

Czas udać się do bliźniaczego miasta – światowego centrum i stolicy yogi – Rishikesh. Po przejściu na drugi brzeg Gangesu wita mnie uśmiechnięta kobieta prowadząca niewidomego starca. Od niej dowiaduję się, że właściwie jestem na trasie wylotowej do Risikesh, a za bilet powinienem zapłacić nie więcej niż 20 INR. Taką też propozycję rzucam tutejszym tuk-tukarzom mimo, iż pierwszy zażądał 100 INR! Potem chce już tylko trzydzieści. Upieram się przy swoim – zrezygnowany driver poddaje się - i jedziemy. Oczywiście w tłoku. Droga zajmuje jednak ok. 30 min. wszak to tylko kilkanaście kilometrów. Wysiadam na rogatkach miasta i pierwsze kroki kieruję w stronę Gangesu - krętymi uliczkami pełnymi straganów … ze wszystkim.

Kamienisty brzeg rzeki-matki to oaza spokoju. Jest tu nawet stadko domorosłych sadhu. Kilku z nich dyskretnie pyta czy abym czegoś przypadkiem nie zajarał – mam dziś szczęście do takich propozycji czy wszyscy biali je otrzymują? Oczywiście odmawiam grzecznie i palę … papierosa.
Po krótkiej sesji zdjęciowej z tutejszą dzieciarnią ruszam na północ w stronę uduchowionej części rozciągniętego nad rzeką miasta. Towarzyszy mi najwytrwalszy z maluchów, który widać wyjątkowo pilnie uczy się języka angielskiego. Ma 14 lat i chodzi do szkoły. Wielokrotnie informuje mnie, że jest w klasie 7b (z naciskiem na „b”).

Pierwszym z dwóch stalowych, wiszących mostów przechodzę do „logiczno-yogicznej” części miasteczka z jego licznymi ośrodkami i szkołami yogi, ayurwedy i wszelkich innych naturalnych technik relaksacyjno – medytacyjno – uzdrawiających (zarówno dusze jak i ciało). Z reklamówką mandarynek w ręku muszę uważać na wyjątkowo złośliwe małpy, ale i odganiać natarczywe (choć zapewne święte) krowy bezceremonialnie domagające się bakszyszu w postaci moich owoców. W porywach swej zwierzęcej poufałości, kładą pysk na moich kolanach domagając się jednoznacznie daniny dla ich świętych żołądków.

Brzegiem rzeki docieram w końcu do centrum dzielnicy turystycznej. Jak wszędzie w takich miejscach jest to typowe „getto”. Wzdłuż głównej ulicy ulokowane są liczne hotele i kafejki internetowe oraz mnóstwo knajp w otoczeniu jeszcze liczniejszych sklepów z pamiątkami. Miejsce miłe, ale o dziwo martwe. Pewnie wszyscy są aktualnie na kursach yogi bądź medytacji, a restauracje zapełnią się pełnymi wrażeń (i wypieków na policzkach) adeptami egzotycznych technik relaksacyjnych dopiero wieczorem. Nic tu po mnie. Dzwonię jeszcze tylko do domu i za 20 INR docieram do przystanku riksz zamiejscowych. Kolejne 20 INR i po pół godzinie jestem ponownie w Haridwar przy dworcu kolejowym.

A niech to! W okolicy brak światła. Na domiar złego dowiaduję się przy okazji, że nie ma stąd bezpośredniego połączenia z następnym celem mojej podróży – Chandigarh. Na szczęście po przeciwnej stronie ulicy jest dworzec autobusowy. Od kierowcy autobusu dowiaduję się, że kursy są tylko wieczorem. Delikatnie mnie to martwi. W drodze powrotnej do hotelu próbuję znaleźć biuro turystyczne pośredniczące w sprzedaży biletów na tej trasie – bezskutecznie. To niezbyt popularny kierunek. Pech.

Za chwilę niespodzianka. Ulica prowadząca do mego hotelu jest zakorkowana przez procesję, której początek oglądałem na ghatach rano. Dzieje się tu. Ponieważ nie ma szans na dotarcie zatłoczonymi ulicami do hotelu - postanawiam spożytkować czas na kolację. Ponownie w przydrożnej jadłodajni z widokiem na ceremonię zjadam - ponownie mierne - thali. Jakoś nie mam szczęścia do tutejszego żarcia, chyba, że wszędzie jest rzeczywiście mierne. Zdegustowany wracam do hotelu. Nadal nie ma prądu. Niedługo jednak czekam na jego dostawę i po chwili jasność się staje. Jestem jednak tak zmęczony, że nie bardzo chce mi się czegokolwiek. Nie ma jednak leciutko. Muszę zmienić pokój – obecny był rzekomo przez kogoś zarezerwowany wcześniej. W przenosinach pomagają mi tutejsi hotelowi boy-e, więc wszystko zostaje bez skrupułów zwalone na łóżku i trochę czasu zajmuje mi ogarnięcie całości w jakąś formę wizualnego porządku. O 20.00 jestem już w łóżku. Z półbłogiej drzemki wyrywa mnie jeden z pomagierów recepcjonisty wyjątkowo istotnym i zapewne nie mogącym poczekać do rana pytaniem: „o której zamierzam opuścić pokój?”. Mniemam, że od tej odpowiedzi zależy dalsza przyszłość hotelu. Deklaruję godzinę 10.00 i zasypiam.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (57)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018