No i nadeszła wiekopomna chwila. Zapewne jak wszyscy wakacjusze kiepsko znoszę konieczność powrotu do rzeczywistości. Wypada obejrzeć największą pobliską atrakcję – Złotego Buddę w świątyni Wat Traimit. Przyjemność obcowania z bóstwem kosztuje 40 THB, a przyjemność obcowania z górą złota przetopioną w posąg Buddy jest niewątpliwa.
Aby łatwiej było opuścić Bangkok - zgodnie z założeniem postanawiam odwiedzić okolice Khao San Road i nasycić wzrok tłumami turystów, których wszechobecności próbowałem zawsze unikać, a którzy potrafili samą obecnością obedrzeć odwiedzane miejsca ze wszelkiej egzotyki. Na Khao San jest ich zatrzęsienie, a każdy próbuje - często w dość drastyczny sposób - wyróżnić się z tej masy. Pseudo-oryginalne ubrania z kolekcji „Power-flower”, tygodniami niemyte dredy, tatuaże i kolczyki we wszystkich możliwych miejscach ciała nie robią już na mnie wrażenia. Za to nowym trendem zabłysnął koleś z kółkami wstawionymi w przedziurawione uszy; zapewne wzorem zaczerpniętym z plemion Oceanii. Wizyta w tym getcie cudaków wszelkiej maści przynosi właściwy z zamierzeniem skutek. Niespecjalnie chcę już to towarzystwo oglądać. Odnajduję jeszcze pensjonat, w którym mieszkałem podczas pierwszej wizyty w Bangkoku i wracam na przystań Phra Athit, gdzie łapię łódź w stronę centrum miasta (15 THB).
Wysiadam jedną przystań dalej niż ta, z której wyruszałem i kieruję się wzdłuż Menamu w stronę „Oriental Hotel”. Jest imponujący nie tylko ze względu na wysokość, ale też dzięki setkom ażurowych, półokrągłych balkonów. Wstępuję do Mc Donalds i mijając szklane wysokościowce docieram do Silom Road. Wieczorem wracam po plecak pozostawiony w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym (80 THB) i posiliwszy się ostatnim kurczakiem z ryżem jadę metrem z przesiadką na stacji Makasan na City Line w kierunku lotniska.
Jestem ponad dwie godziny przed planowanym odlotem. Na tablicy informacyjnej czeka na mnie niezbyt miła niespodzianka: mój lot został przełożony na 2.00 w nocy. Na pocieszenie podczas odprawy dostaję kupon na 250 THB do wykorzystania w jakimkolwiek barze w strefie bezcłowej. Pierwszą potrzebą jest znalezienie palarni. Potem zabijam czas na necie i ostatecznie zamawiam bezsmakowego kurczaka z równie mdłymi frytkami w Burger Kingu. Boarding przedłuża się do 3.00 nad ranem. Start jest w sumie opóźniony ponad trzy godziny. Po miernym posiłku udaje mi się kilka razy zdrzemnąć przed podaniem nijakiego śniadania. Chyba nie jestem fanem cateringu KLM.