Jak na weekend przystało dziś postanawiam odwiedzić słynny weekendowy targ na północnych przedmieściach Bangkoku – Chatuchak. Ponoć to największe targowisko na świecie. Mimo drugiego krańca miasta nie ma problemu z dotarciem tam … metrem, którego stację mam przecież przed hotelem. Bilet kosztuje raptem 35 THB. W pół godziny osiągam cel wysiadając tuż przed jednym z wejść na teren targu. Mimo braku marketów udaje mi się kupić papierosy na jednym ze straganów. Cena jak w sklepie. Ponieważ na terenie Chatuchak nie można palić aplikuję sobie inhalację przed wejściem i zagłębiam się w świat wystawionych na sprzedaż dóbr różnorakich.
Co prawda targowisko podzielone jest na branżowe sektory jednak zasada ta nie jest respektowana rygorystycznie i w każdej alejce oferta jest wyjątkowo zróżnicowana. Ilość towaru, jego różnorodność i wielobarwność może przyprawić o atak oczopląsu. Wszelkie podróbki znanych marek odnajdują się zarówno w ubraniach, butach, bieliźnie, zegarkach, biżuterii, kosmetykach, antykach i mnóstwie innych produktów. A wszystko to uzupełnione zostaje straganami z egzotycznym jedzeniem, owocami, słodyczami, kwiatami i stoiskami pamiątkarskimi. Te ostatnie interesują mnie najbardziej i po niezbyt zażartym targu nabywam kilka drobnych prezentów dla znajomych. Podoba mi się jawność cen, które są przyczepione do towarów – dzięki temu powtarzane jak mantra podstawowe pytanie turystów „how much?” zostaje tu zredukowane do niezbędnego minimum. Z ananasem w ręku przemierzam początkowo główne ulice terenu z czasem zagłębiając się coraz bardziej w mroczne, wąskie ścieżki pomiędzy sklepikami. Klimacik jest cool, mimo iż wielkiego ruchu w handlu tu nie widać, a sprzedający wydają się być raczej znużeni całym interesem niespecjalnie zabiegając o względy klientów. Mi to akurat pasuje, tylko dziwi mnie ta apatia – wszak targ funkcjonuje tylko dwa dni w tygodniu. Po trzech godzinach przeciskania się w tłumie oglądających mam dość shoppingu i do hotelu wracam ponownie metrem. Specjalnego programu na dzisiejszy dzień już nie mam więc ucinam sobie krótką drzemkę.
Wieczorem idę jeszcze poszwędać się trochę, dokonać drobnych zakupów i spożyć kolację do Chinatown. Posiłek wybieram tak jak lubię – wskazując palcem gotowe danie. Ponownie jestem zachwycony smakiem, choć poza kurczakiem nie do końca potrafię zdefiniować składniki na talerzu. O zmierzchu, kiedy dzielnica wraz z kolejnymi iluminacjami nabiera egzotycznego kolorytu, wracam do pokoju. Nie bardzo chce mi się w nim siedzieć. Wpadam na pomysł przejażdżki Sky Train-em bez celu. Pomysł byłby lepszy, gdybym wpadł na niego parę godzin przed zmierzchem. Okna w pociągach są mocno przyciemnione i o tej porze niewiele z nich widać. Pomnik niepodległości jednak widziałem. Wracając do hotelu raz jeszcze wpadam na kurczaka z ryżem do knajpki przed Hualamphong.