Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „PIELGRZYMKA W ŚWIĘTYM MIEŚCIE”
Zwiń mapę
2011
30
lis

„PIELGRZYMKA W ŚWIĘTYM MIEŚCIE”

 
Laos
Laos, Luang Prabang
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11959 km
 
Wstaję na tyle wcześnie, że jest szansa złapania transportu do Luang Prabang o 9.00. Zbieram się migiem, oddaję klucz i po drugiej stronie ulicy zaopatruję się w tuna-sandwich na drogę. Chcąc ominąć pośrednictwo tutejszych agencji i „biur podróży“ postanawiam dotrzeć na dworzec autobusowy. Przechodzę dawny betonowy pas lotniskowy i jestem na dworcu ... sam. Mam do wyboru VIP-MINI-BUS o 9.00 za 11 0000 LAK, albo VIP-BUS za podobną cenę za dwie godziny. Sprawa wydaje się prosta - przynajmniej pod kątem wyboru transportu. Wykupuję bilet i nim zdążyłem dopalić połowę papierosa z piskiem opon podjeżdża po mnie rozklekotany busik z trzema farangami w środku. Trzy razy zmieniam miejsce szukając tego najbardziej dogodnego na 6-godzinną podróż. Żeby było zabawniej wracamy do miasteczka po kolejne dwie dziewczyny dokładnie tą samą drogą, którą tu dotarłem. Ledwo zniesmaczone stanem auta pasażerki zapakowały się z bagażem do środka następuje nagły zwrot akcji. Musimy niestety przesiąść się na pick-up-a. No teraz to mnie leciutko nosić zaczyna. Jazda na ławeczkach z wpijającymi się w plecy oparciami do najprzyjemniejszych nie należy. Po kolejnych 15 minutach zostajemy dostarczeni jednak do właściwych busów, a ponieważ na naszą 6-stkę przewidziano aż dwa - następuje kilka kolejnych równie niepojętych roszad. Ostatecznie ja ląduję z dziewczynami, panowie zajmują miejsce w drugim pojeździe. Warunki są komfortowe. Kiedy ruszamy zerkam do bagażnika i okazuje się, że brak tam mego plecaka. W całym zamieszaniu został zapakowany na dach pierwszego auta. Ściągam go stamtąd sam i zabieram do mego busa. W końcu wszystko jest na właściwym miejscu i z 40 minutowym opóźnieniem zabrawszy jeszcze jednego pasażera, który częstuje mnie gumą do żucia (… czyżbym miał nieświeży oddech …?) ruszamy w trasę.

Albo ta droga jest lepsza, albo samochód ma dobre resory. Jednym słowem komfort jazdy jest znacznie wyższy niż z Vientiane do Vang Vieng. Dziewczyny momentalnie zapadają w letarg nie odzywając się nawet do siebie. Chwilę później mój sąsiad też drzemie. Właściwie całą drogę pokonujemy w totalnym milczeniu. W jakiejś miejscowości zabieramy jeszcze młodocianą matkę z nad wyraz spokojnym dzieckiem i w takim składzie docieramy do celu zatrzymawszy się po drodze na krótki lunch. Na drugie śniadanie funduję sobie tackę papai. Droga wiedzie serpentynami przez rewelacyjne góry. Tym razem nie przespałem ani chwili. To jedna z najpiękniejszych tras jaką jechałem.

Na dworcu w Luang Prabang jesteśmy ok. 16.00. Na swoje nieszczęście rezygnuję z dwóch ofert noclegowych (za 40 i 50 000 LAK) postanowiwszy - jak to mam w zwyczaju - poszukać czegoś na własną rękę. Driverom także dziękuję za pomoc i z plecakiem na obolałych ramionach ruszam w miasto. Nie mogę się jednak połapać gdzie jestem. Mam dwie mapy, ale trudno mi odnaleźć jakikolwiek charakterystyczny punkt. Nikt z tubylców też nie potrafi mi pomóc. Kilka hoteli mijanych po drodze ma taką samą cenę: 100 000 LAK. Sporawo. Miotając się we wszystkich kierunkach idę dalej. Po kilku kilometrach spaceru docieram do miejscowego targu. Sądząc, że to dobry punkt orientacyjny obieram kolejny kierunek poszukiwań. Niestety znów nie trafiony. Po kilkunastu minutach wychodzę na obrzeża miasta siłą woli próbując przywołać jakiegoś tuk-tuka. Nie ma nic. Po przejściu kolejnych 20-30 min docieram do punktu z którego wyszedłem! Zajęło mi to prawie dwie godziny! Ależ jestem zły. Przeklinam swoje skąpstwo i upartość. Po dojściu w pobliże dworca autobusowego biorę pierwszego lepszego (właściwie jedynego dostępnego) tuk-tuka. Kierowca wybija mi na swoim telefonie cenę: 20 000 LAK. Gdyby znał moją determinację mógłby na mnie nawet potrójnie zarobić. Godzę się bez wahania wręczając mu wizytówkę jednej z ofert, którą otrzymałem na dworcu. Po 15 minutach jestem przed „Sisombath Guest House” w samym środku turystycznego getta. Dopiero teraz widzę, że wszystkie obierane dotąd kierunki poszukiwań były dokładnie przeciwne do tych właściwych. Otrzymuję skromny pokoik za 30 000 LAK ze wspólną łazienką vis-a-vis moich drzwi. Jest tu też najlepszy z dotychczasowych zasięg WI-FI - zupełnie nie zrywa mi połączenia. Mimo iż okno wychodzi na fundamenty innego hotelu przepełnia mnie niewypowiedziane szczęście. W kieszeni zostało mi tylko 30 000 LAK. Właścicielka kieruje mnie w stronę ulicy, gdzie będę mógł wymienić kasę.

Kilkadziesiąt metrów dalej pozbywam się kolejnych 100 USD, a mój portfel powiększa się o okrągła sumkę 800 000 LAK. Wstępuję do pobliskiej knajpki na mierną zupę i po drodze robię zakupy. W pensjonacie płacę od razu za dwie noce. Za ogrodzeniem odkrywam kolejną niespodziankę - sauna! Czuję, że zasłużyłem na odrobinę luksusu. Nie rozpakowawszy nawet plecaka biegnę w klapkach odprężyć się w herbacianych oparach. Gdyby nie moje obolałe po potyczce ze słońcem ciało pewnie zdecydowałbym się też na masaż. 15 000 LAK to cena relaksu w dwóch malutkich drewnianych klitkach z buchającą z podłogi parą. Ubytek płynów w organizmie uzupełniam zimnym Lao Beer na przemian z herbatą ziołową ... poza tym stanowię atrakcję dla tutejszych bywalczyń chichoczących na mój widok. Czy może być w życiu coś piękniejszego?

Może! Np. nocny targ wzdłuż głównej ulicy Luang Prabang, gdzie docieram podwieziony przez zagadniętego przed moim hotelem motocyklistę. Dzieje się tu. Kupić można wszystko - pod warunkiem, że szuka się prezentów bądź pamiątek z Laosu. Odprężony ciałem daję się ponieść emocjom targowania i nabywam drewnianą maskę do mojej kolekcji i kilka podarunków znajomym. Trafiam jeszcze na cool-bar. Za jedyne 10 000 LAK wykupuje się miskę, do której można nałożyć sobie tyle różnych potraw ile jest się w stanie zjeść. Robię sobie mix prawie ze wszystkiego.

Pełnię szczęścia przerywa mi chłodna analiza moich finansów. Po powrocie do pokoju nie mogę się doliczyć 150 USD. Nie mam w moich notatkach żadnej adnotacji, abym taką kwotę wymieniał. Podejrzenie kradzieży pada na hotel „Babylon” w Vang Vieng (wszak jeszcze w Vientiane wszystko się zgadzało). Wybierając się na tubing zostawiłem całą walutę w pokoju, a obawiając się zatonięcia - pierwszy raz w mojej podróży oddałem klucz do recepcji. Lepszej (i głupszej) zachęty do spenetrowania mego pokoju nie mogłem poczynić. Wieczór mam spieprzony myślami po kiego było tak oszczędzać na drobnych wydatkach i co można za 150 USD tu było kupić! Piąty raz jestem w Azji i pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło. Właściwie to jestem wściekły na siebie i własną lekkomyślność.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (34)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018