Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „TUBING W WERSJI LAO“
Zwiń mapę
2011
29
lis

„TUBING W WERSJI LAO“

 
Laos
Laos, Vang Vieng
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11850 km
 
Wieczorem jednak udało mi się wymknąć z hotelu. Roleta była opuszczona do połowy więc nie poszedłem spać głodny. Z "banana pancake" w ręku przechadzam się po gwarnych ulicach. Impreza skupia się szczególnie w jednym z lokali z niezłą muzą. Mimo iż jest niedaleko mego hotelu w pokoju nie słyszę hałasu.

Dziś spałem wyjątkowo dobrze i budzę się o 8.00. Mam zamiar zdążyć na transport do Luang Prabang o 9.00. Ogarniają mnie jednak wątpliwości czy powinienem tak łatwo odpuścić nowe doświadczenie w postaci słynnego tubingu. Chwila chłodnej kalkulacji i dochodzę do wniosku, że przy założeniach mego planu podróży i tak nie zdążę wrócić do Tajlandii na urodziny Króla - 5 grudnia. Poza tym dziś wypada półmetek mego wyjazdu - trza to godnie uczcić! Zostaję!

Ruszam w poszukiwaniu firmy organizującej tubing. Jest chyba zbyt wcześnie. W większości agencji nie ma jeszcze obsługi. Zrezygnowany wpadam na zupkę z gumowatą wołowiną vis-a-vis mego hotelu, a po przeciwnej stronie ulicy otrzymuję wskazówki jak dotrzeć do „tubingodawców”. Chwilę później wyskakuję z 115 000 LAK (55 000 wypożyczenie dętki i transport do punku początkowego + 60 000 LAK zwrotnej kaucji). Moje przedramię zostaje oznakowane mazakiem numerem 10. To wyjaśnia skąd pochodzą prowizoryczne tatuaże na wszelkich możliwych częściach ciała (w tym na czole) narąbanych turystów miotających się w półnegliżu wieczorem po mieście. Prawie biegiem wracam do hotelu po aparat, kamerę i plastikowy worek dotąd służący za pojemnik na brudną bieliznę. Na wszelki wypadek klucz od pokoju zostawiam w recepcji. Okazuje się, że nie muszę czekać na komplet tubingowiczów (min. 4 osoby) - pakuję się na Tuk-Tuka wraz z piątką Rosjan. Dosiada się jeszcze jedna milcząca para i o 10.00 ruszamy. 8 dętek jedzie z nami na dachu. Jakieś 15 min później zostajemy wysadzeni przy moście skąd rozpoczyna się przygoda z rzeką Nam Song. Postanawiam po drodze zażyć także kąpieli słonecznej, więc wskakuję na dętkę w kąpielówkach wszystkie pozostałe rzeczy spakowawszy uprzednio do worka. Woda jest przyjemnie chłodna ... dla mego zadka ... wszak to on jej przede wszystkim doświadcza. Pierwszy odcinek trasy ma wyjątkowo rozrywkowy charakter. Na obu brzegach rzeki rozlokowane są bary wyposażone w przemyślne huśtawki i zjeżdżalnie wprost do rzeki. Mają też niezłe nagłośnienie i szeroką gamę znanych kawałków. Obsługa zachęca do odwiedzenia knajp rzucając plastikowe butelki z wodą uwiązane na długich linach, służących za hol potencjalnym konsumentom "Lao Beer", bądź bardziej wyszukanych trunków. Dzieje się tu. Sądząc, że tak będzie przez całą 3-kilometrową trasę nie przyjmuję póki co żadnego zaproszenia. Kilkaset metrów dalej żałuję tej decyzji. Reszta trasy jest milczeniem .... od czasu do czasu przerywanym warkotem łodzi bądź innych tubingowiczów. Właściwie jestem na rzece sam i gdyby nie konieczność zwracania uwagi na rwące bystrza, wystające, bądź skryte tuż pod powierzchnią wody głazy oraz korzenie drzew można by się spokojnie zdrzemnąć. Nie ma jednak leciutko. Momentami trzeba ostro manewrować by ominąć groźnie wyglądające przeszkody. Nie uchroniło mnie to jednak kilkoma siniakami na pośladkach i nerkach. W jednej trzeciej dystansu przybiwszy do łagodnego brzegu robię sobie półgodzinną przerwę na opalanie. To chyba nie najlepszy pomysł. Po w sumie ponad 3-ech godzinach w wodzie jestem czerwony jak cegła ... i rozgrzany jak piec. Mijając przybrzeżne bungalowy, chatki klecone z trzciny, rybaków-nurków i kobiety wyławiające małże powoli zbliżam się do centrum Vang Vieng.

Pokonawszy ostatnie rwące bystrze, do cumowania wybieram miejsce najbardziej zbliżone do firmy, gdzie wypożyczyłem dętkę. Okazuje się, że zwracam ją dzisiaj jako pierwszy (choć kilka osób mnie na rzece wyprzedziło) - co za wstyd - reszta pewnie nie opuściła jeszcze nawet beer-barów na początku trasy. Odbieram kaucję i wpadam na obiad tym razem do baru z serialem „Family Guy“ gdzie posilam się dla odmiany czerwonym curry z kurczakiem i ryżem za 20 000 LAK. Pierwszą rzeczą jaką podejmuję po dotarciu do pokoju to intensywne smarowanie mego czerwonego ciała kremem do opalania. Obawiam się, że już trochę po fakcie, ale lepsze to niż nic.

Jest godzina 15.00. W necie wyczytałem drażliwą informację popartą fotkami i filmami. Nie byłem jednak wczoraj w grocie Phu Kham! Teraz staje się ona moim celem. Ponownie wynajmuję rower i ruszam tą samą trasą co wczoraj. Ponownie płacę za przejazd mostem i kolejny raz daję się orżnąć tubylcom płacąc za wstęp do rzekomej „Blue Lagoon“. Tym razem jednak nie tylko ja dałem się nabrać. Jest tu jeszcze dwójka młodych Francuzów zawiedzionych oferowanymi widokami i grotą. Z pomocą ich przewodnika Lonely Planet dochodzimy do wniosku, że nie jest to miejsce, którego szukamy i że zostaliśmy oszukani. Nie jest to dla mnie zbyt wielka pociecha. Wczorajsze pomyłki przynajmniej zasługiwały na zapłacone 10 000 LAK każda. Wracając do głównej drogi postanawiam upomnieć się delikatnie o zwrot nadpłaconego myta, ale po „kasjerach” zostały tylko motory. Przełykam urażoną dumę i jadę dalej z mocnym postanowieniem nie opłacania niczego bez biletu w zamian (mimo, iż Ci ostatni spece wynaleźli jakiś stary kwit z innej groty).

Jakieś 2 km dalej trafiam w końcu na drogowskazy do „Blue Lagoon”. U stóp góry kolejny raz płacę 10 000 LAK ... tym razem otrzymując prawdziwy bilet. Z mostku nad rozlewającym się tu strumieniem podziwiam skoki do wody z zawieszonej na brzegu huśtawki. Kilka osób bierze kąpiel wśród licznych ryb i niewiarygodnie intensywnego turkusu wody. Czas jednak obejrzeć słynną jaskinię. 200-metrowa ścieżka pnie się w górę stromymi kamiennymi stopniami. Grota jest potężna i zupełnie nie przypomina wczorajszych ciasnych korytarzy. Tu nie ma problemu z orientacją - właściwie jest tak podziurawiona, że wszędzie dociera dzienne światło. W głębszych zakamarkach używam czołówki. Główną atrakcją wydaje się tu być jednak leżący posąg Buddy, poza nim tutejsze formacje nie umywają się do wczorajszych. Nawet nie wchodzę zbyt daleko w głąb. Przez obecność kilku osób eksplorujących wnętrze groty traci ona na tajemniczości.

Powrót nie zabiera dużo czasu. Zwracam rower pulchnej małolacie, która nawet na chwilę nie oderwała wzroku od pisanego akurat SMS-a. Równie dobrze mógłbym jej oddać butelkę po wodzie i tak pewnie by tego nie zauważyła. W pokoju ponownie smaruję się kremem, robię leciutkie porządki i schodzę do recepcji skończyć dzisiejszą relację.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (34)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018