Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „CHARAKTER“
Zwiń mapę
2011
26
lis

„CHARAKTER“

 
Laos
Laos, Vientiane
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11741 km
 
Dziś w planach mam wycieczki poza centrum stolicy. Zaczynam jednak od sprawdzenia czy mogę zostać w pokoju kolejną noc. Mogę! Wyskakuję z kolejnych 10 USD przy okazji odbierając pachnące pranie. Punkt 10.00 opuszczam hotel na cały dzień.

W niedalekiej okolicy jest muzeum narodowe - aż się prosi, aby je odwiedzić. Za 10 000 LAK zostawiwszy w skrytce depozytowej plecak (wraz z aparatem niestety) otrzymuję przepustkę do kilkunastu sal prezentujących historię Laosu począwszy od czasów prehistorycznych po dzień współczesny. O dziwo muzeum mnie zaciekawia. Raczej szybko opuszczam strefę dinozaurów i człowieka pierwotnego na tych ziemiach więcej czasu poświęcając kulturze plemiennej i rewolucji marksistowskiej związanej z wojną w Wietnamie. Laotańczycy wykorzystali sytuację w regionie wyrzucając z kraju Francuzów i wspierając Wietkong. Zostali za to surowo ukarani przez „zachodnich imperialistów“ reprezentowanych w ich pojęciu przez Stany Zjednoczone. Czasy współczesne reprezentuje kolekcja setek zdjęć z oficjalnych spotkań tutejszego guru rewolucji, przywódcy jedynego legalnego ruchu komunistycznego "Pathet Lao" ze wszelkimi szumowinami tego świata na czele ... czyli Fidelem Castro i Saddamem Husajnem. Polskiej delegacji jakoś nie zauważyłem.

Z muzeum ruszam w kierunku najświętszego miejsca Laosu, a zarazem symbolu jego buddyjskiego ducha narodowego i suwerenności kraju. Szkoda, że przegapiłem jego położenie wczoraj - leży na północny wschód od Patuxai. Kto nie ma w głowie - ma w nogach. Posiliwszy się po drodze zupą w zamuszonej do granic możliwości knajpie (15 000 LAK) pieszo docieram do złotej Stupy Królewskiej z 1566 roku. W promieniach południowego słońca wygląda nad wyraz olśniewająco. Trafiam akurat na godzinną przerwę i muszę poczekać na ponowne otwarcie zabytku. Zwiedzam dwie przyległe świątynie i w ramach sobotniego relaksu wyleguję się na trawniku wśród innych piknikowiczów obserwując targowisko pamiątek przed stupą. Otwarcie bram murów otaczających święte miejsce kończy sielankę. Kolejne 5 000 LAK i bilet jest mój. Wnętrze zabytku kryje niewiele więcej niż to co widać z zewnątrz. Krużganki w większości są puste - ustawiono tu tylko kilka posągów Buddy i parę fragmentów archeologicznych pozostałości. Majestat budowli jednak jest od wewnątrz znacznie bardziej czytelny.

Opuszczam przyjazne i nastrojowe miejsce ku następnemu popularnemu celowi: "Buddha Park". Kurs tuk-tukiem kosztuje stąd w obie strony 200 000 LAK (60 zł)! Za dojazd do dworca autobusowego przy targu Talat Sao chłopaki żądają 40 000 LAK. Dostali chyba udaru słonecznego z tych nudów. Czeka mnie zatem powrotny spacer. Zajmuje mi to ok pół godziny. Punkt 14.00 odjeżdża stąd mini-bus do Xieng Khuan ok. 24 km na południowy wschód, a bilet kosztuje raptem 7 000 LAK. Mimo niedużej odległości docieram tam w godzinę zahaczywszy wcześniej ponownie o granicę laotańsko-tajską. Po drodze jesteśmy prawie naocznymi świadkami wypadku drogowego. Na ulicy leży przewrócony motor i dwóch gości - w tym jeden z zakrwawioną twarzą. Włącznie z naszym kierowcą nikt się nie zatrzymuje aby udzielić pierwszej pomocy. Jestem w szoku. Może to tutaj normalka, że zostawia się dogorywających własnemu losowi ...?

Wstęp do parku kosztuje 5 000 (+ 3 000 LAK za aparat). Strasznie głośno o nim było jednak mnie bardziej uwiódł ten późniejszy (a który widziałem wcześniej w Nong Khai, prezentujący bardziej odważne i skrajnie emocjonalne wizerunki bóstw. Przebijał też tutejszy wielkością (także rzeźb), naturalnością, spontanem i .... brakiem turystów. W Buddha Park największe wrażenie wywarły na mnie dwie interpretacje: monumentalny leżący Budda i budowla w kształcie kuli, wyobrażająca niepokojącą wizję zaświatów, na szczyt której pokonując trzy poziomy wchodzi się przez otwarte usta. Jej sklepienie stanowi dla turystów idealną palarnię fajek. Wyjątkowo, przez szacunek dla twórcy, się do nich nie przyłączyłem.

Pół godziny później w biegu wsiadam do powrotnego busa. Przy pomocy łapiącej lekko angielski Laotanki ustalam mój przystanek w okolicy Sok Pa Luang - świątyni znanej z organizacji cyklicznych medytacji i sauny ziołowej połączonej z masażami. Okazuje się, że kierowca wysadził mnie o jedną przecznicę za blisko, ale zasięgnąwszy języka u lokalesów bez trudu odnajduję właściwą drogę. Przed świątynią posilam się kolejną zupką-na-raty. Najpierw dostaję sałatkę z kiełków fasoli mung, potem wywar z makaronem, a dopiero w połowie posiłku tłuste wieprzowe skwarki, na które nawet nie liczyłem. To i tak lepiej niż koleś z dredami, który milcząco przysiadł się do stolika; spożył szybko cieniutkiego szaszłyka, a o soku z trzciny do popicia obsługa przypomniała sobie dopiero po 15 minutach.

Chwilę po obiedzie wkraczam w obręb świątyni. Rowerami wyjeżdża stąd właśnie polska para. Zatrzymuję ich pytając o wrażenia z uciech cielesnych. Okazuje się, że jeno na strawę duchową tu przybyli i właśnie wracają z zakończonej medytacji nic nie słysząc o żadnej saunie i masażach. Zdaję się na wiedzę tutejszych młodocianych mnichów, którzy wskazawszy mi drogę w głąb zespołu świątynnego pilnie śledzą czy aby podążam ich tropem. Trafiam w końcu na „chatkę baby jagi“ na palach. Jedną część stanowią dwa poziomy tarasu, drugą „kurnik“ służący za saunę. Komplecik usług kosztuje 50 000 LAK (15 000 sauna + 35 000 masaż). Byłem jednak przygotowany na podobną kwotę i decyduję się na full serwis. Dostaję przepaskę na biodra i w prowizorycznej przebieralni skleconej z kawałków desek i przerdzewiałej blachy zamieniam na nią moje ubranie. W koedukacyjnej saunie z nadmiaru wonnej pary nic nie widzę. Po omacku odnajduję ławkę pod ścianą. W kłębach aromatycznego naparu spędzam ok. 15 min. Więcej nie wytrzymuję i po zimnym natrysku, który należy tu sobie zorganizować własnoręcznie polewając się wodą z beczki w ogrodzie, decyduję się na masaż. Dostaję kolejną przepaskę, mikro ręcznik do osuszenia ciała ... i najchudszego masażystę. Niesłusznie powątpiewam w brak siły w tym mizernym ciałku. Większość seansu prowokuje do zaśnięcia, jednak kilka rozciągających fragmentów przywołuje ciało i umysł do życia. Rewelacja! Po godzinie głaskania, uciskania i wreszcie maglowania wszystkich części mego ciała obiecuję sobie sumiennie, że nie będę więcej stronił od takich przyjemności. Uiściwszy należność i spożywszy filiżankę ziołowej herbaty czuję się jak nowo narodzony. Zamiast tuk-tuka wybieram butelkę Lao Beer, z którą w ręku pokonuję ok. 3-kilometrową trasę do hotelu zaliczywszy po drodze pomnik króla Anouvong-a oraz targ nocny.

Jak dotąd Vientiane niespodziewanie wywarło na mnie chyba najlepsze wrażenie podczas tej podróży. Jako miasto, choć prowincjonalne jak na stolicę, ma określony charakter. Może to zasługa zabudowy nawiązującej często do tradycji kolonializmu, może bezpretensjonalność i wyczuwalny brak aspiracji do światowych trendów charakterystycznych dla wielkich metropolii, może sielankowa atmosfera, może bagietki w sklepach ....

Lubię ten moment, kiedy czuję więź z miejscem, które odwiedzam i nie potrafię go zdefiniować. Lubię wiedzieć jak dotrzeć do wyznaczonych celów posługując się mapą i posiłkując azymutem słońca. Lubię wiedzieć, że gość stojący na rogu ulicy przed moim hotelem jak co dzień dyskretnym szeptem zaproponuje mi małe „bum-bum“ w podrzędnym burdelu, a koleś o zamglonych oczach na promenadzie nadrzecznej zaoferuje trawkę w-super-korzystnej-cenie. Lubię wiedzieć które ulice omijać chcąc uniknąć natarczywego nagabywania na pseudo-masaż, a które odwiedzić gdy jestem głodny. Lubię robić zakupy w wybranym sklepie, gdzie sprzedawczyni zawsze wita mnie tym samym promiennym uśmiechem i wie czego mi akurat potrzeba. Właśnie dlatego zawsze mi żal opuszczać „zaprzyjaźnione ze mną“ miasta.

Przypomniał mi się film „Dobry człowiek z Ameryki“ mimo iż jego akcja toczyła się w Wietnamie. Klimaty z „Indochin“ i „Kochanka“ też nie były by tu obce. Coś mnie powstrzymuje przed opuszczeniem tego miejsca. Boję się jednak, że zaliczywszy wszystkie jego główne atrakcje wyidealizowany obraz Vientiane może ulec spaczeniu .... przez brak kolejnych celów do przechadzek. Rano podejmę decyzję. Tak czy inaczej zapewne okaże się drastyczna w skutkach.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (50)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018