Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „PŁONNE NADZIEJE”
Zwiń mapę
2011
15
lis

„PŁONNE NADZIEJE”

 
Tajlandia
Tajlandia, Khao Phra Wihan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10800 km
 
... albo z moim poczuciem odpowiedniego czasu na pobudkę coś nie tak, albo godzina 4.00 nad ranem jest w Tajlandii optymalną porą na wywołanie totalnego hałasu. Dziś sytuacja ponownie się powtarza. Mimo, iż mam pokój od strony dziedzińca wydaje się, że ten od ulicy byłby cichszy. Echo niesie odgłosy jakiejś awantury po całej okolicy. Udaje mi się jednak przedrzemać do 7.00 - potem wszechobecny rwetes ulega nasileniu. Poddaję się w końcu, pakuję i spieszę zostawić mój plecak w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym. Tym razem kosztuje mnie to tylko 10 THB, a do tego dostaję oficjalny kwit bagażowy. Teraz pozostaje już tylko znaleźć dworzec autobusowy. Nie jest to trudne w tak niewielkim miasteczku i 15 min później odrzuciwszy wszelkie propozycje komercyjnej podwózki pieszo docieram na miejsce. Jest 8.45. Kolejne 15 min później rusza mój środek transportu w kierunku granicy z Kambodżą do Kantharalak (ok. 70 km, 50 THB). Zatrzymując się po drodze średnio co 5 km docieramy do celu półtorej godziny później.

Sprzed drzwi busa zwija mnie cwany moto-driver proponując transport do parku narodowego Khao Phra Vihan za 400 THB. Próbę zbicia ceny tłumaczy ciężkimi warunkami pracy - wskazując jednocześnie na prażące słońce i wielokrotnie powtarzając „warm“ co zapewne ma wzbudzić szacunek, bądź litość dla jego profesji. Niech stracę. Jazda motorem w takim ukropie to błogosławieństwo. Robię mu zatem podwójną przysługę - koleś mógł wszak kisić się dalej na dworcu oczekując na jakąś mierną okazję. Ok. 30 km pokonujemy w 40 min. Na pierwszym check-point-cie okazuje się, że obowiązuje tu zakaz wjazdu motocykli. Strażnik za punkt honoru stawia sobie jednak zorganizowanie dla mnie zastępczego środka transportu. Uiściwszy opłatę za wstęp do parku – 100 THB – siedząc na podstawionym krzesełku czekam cierpliwie na okazję. Pojawia się takowa za chwilę i pozostałe 8 km do parkingu przy centrum turystycznym pokonuję klimatyzowanym busikiem w towarzystwie mieszanej grupy turystów. Poza sączonym z plastikowej butelki po wodzie bimbrem proponują mi nawet wspólny powrót do Sisaket, ale nie chciałbym póki co deklarować się czasowo. Ruszamy zatem własnymi ścieżkami. Moja wiedzie początkowo ku punktowi widokowemu na skraju stromego klifu, skąd roztacza się piękny, rozległy widok na okolice. Wzdłuż brzegu zbocza docieram do niewielkiej świątyni na szczycie wzgórza i złotego posągu czterogłowego Sziwy tuż obok. Podniecenie nie pozwala mi jednak na delektowanie się innymi atrakcjami okolicy i spieszę w kierunku granicy z Kambodżą do świątyni Khao Phra Vihan. Już widzę wzgórze na szczycie którego zlokalizowany jest kompleks, kiedy z tyłu dochodzi mnie głośne wołanie tajskiego pogranicznika. Sądząc, że zbyt wcześnie przekroczyłem jakąś niedozwoloną granicę zawracam ... tylko po to, aby usłyszeć stanowcze: „stop!“ oraz „no entry“. No jak to „no entry“? Wszak przebyłem tyle kilometrów, aby podziwiać ten cud sztuki khmerskiej! Na dowód, że jest to niemożliwe żołnierz prowadzi mnie do oplątanej drutem kolczastym furtki granicznej. A niech to trafi szlag wszelki. Chłopaki po obu stronach granicy znów się pokłócili o przynależność świątyni i zamknęli granicę. Spór trwa już (z przerwami) od 2005 roku, kiedy zabytek wpisano na listę UNESCO. Liczyłem właśnie na małą przerwę w „praniu się po sąsiedzkich gębach“. Pozostaje mi tylko zagryźć zęby i wracać. Trzeba było przynajmniej kupić fajki od kambodżańskiego przemytnika, który właśnie negocjuje cenę kartonu „Marlboro“ i „LM“ przez zadrutowaną siatkę nieszczęsnej furtki z jego tajskim odpowiednikiem.

Ze zwieszoną głową i zbieszoną miną, powoli wracam niepocieszony w okolice parkingu i z nudów odwiedzam ponownie niezbyt imponujące "atrakcje" parku. Odnajduję płaskorzeźby wykute w ścianie klifu. Chciałem też zobaczyć mały wodospad nieopodal, ale trafiła mi się podwózka do check-point-u w towarzystwie holendersko-tajskiej rodziny. Nastoletni syn ma na imię Dereck - wszyscy się dziwią tym nadspodziewanym zbiegiem okoliczności usłyszawszy także moje podobnie brzmiące imię. Zabierają mnie po drodze do X-wiecznej świątyni w okolicznej dżungli. Do zobaczenia jest też coś jeszcze dalej, ale towarzystwo obawia się min i ponownie niepocieszony wracam do busa. Chwilę później szukam mego drivera przy kasie parku. Panienka z obsługi idzie obudzić kolesia śpiącego w najlepsze na pobliskim drewnianym tarasie w lesie. A to się chłopina napracował na te 400 THB. Zaczynam zazdrościć mu jego pracy. Na dworcu w Kantharalak muszę poczekać całe 40 min do odjazdu najbliższego autobusu do Sisaket. Wpadam na zupkę - późne to dzisiejsze śniadanie. Dotąd jechałem na kupionych wczoraj zielonych galaretkach, których jedynymi składnikami wydawały się mąka, woda, cukier i barwnik – zielony rzecz jasna!

Podróż powrotna zajmuje o dziwo prawie dwie godziny. Jej połowę przedrzemuję rozłożony na potrójnym siedzeniu. Ponownie pieszo wracam po plecak na stację kolejową. Niestety następny pociąg do Ubon Ratchatani jest dopiero o 19.00. Za stargowane 30 THB biorę moto-taxi z powrotem na dworzec autobusowy. O 17.15 ruszam w kolejną trasę (ok. 62 km, 50 THB).

W Ubon jestem przed 19.00. Dworzec jest jednak na północno-zachodnim krańcu miasta i rzekomo o tej porze nie ma stąd żadnego publicznego transportu do centrum o czym zawiaduje mnie równie rozbawiona, co młoda gawiedź. Wierzyć mi się nie chce, ale jestem głodny i zmęczony. Decyduję się na tuk-tuka za 150 THB – trochę drogo. Jako cel obieram wybrany z przewodnika „Ubon Hotel“. Minąwszy rozległe centra handlowe i część starego miasta docieram do centrum. Pokój jednoosobowy kosztuje tu 300 THB. Biorę. Mieści się na 6-tym piętrze (na szczęście z windą), jest wielki, w pełni wyposażony, z łazienką, TV i balkonem!! Cool opcja! Nawet palić tu można oficjalnie - jest popielniczka (żegnajcie dziś wywrotne plastikowe butelki po wodzie spełniające dotąd tą funkcję).

Zamierzałem spożyć kolację na nieodległym targu nocnym, ale na placu przed moim hotelem jest dokładnie coś podobnego. Decyduję się na „prawie-golonkę“ z ryżem i sosem ostro-kwaśnym (30 THB). Kupuję jeszcze mix owoców na styropianowej tacce, udko smażonego kurczaka na targu, wodę i piwo w pobliskim 70/11 i wracam delektować się tymi przysmakami … i moim pokojem spisując przy okazji bieg dzisiejszych zdarzeń. W hotelu jest WI-FI jednak w pokoju siła sygnału jest mierna i nie mam połączenia. Zaraz lecę do holu recepcyjnego sprawdzić pocztę. Niewiele lepiej jest tu niż w pokoju, ale udaje mi się wysłać jedną wiadomość do znajomych, którzy są na południu Tajlandii. Na więcej potyczek z niefrasobliwym netem brak mi cierpliwości ... także do komarów, od których dla odmiany roi się tu. Pół godziny po północy wracam do pokoju. Aż dziw, że zdarza mi się brak czasu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018