Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „SEKS W WIELKIM MIEŚCIE”
Zwiń mapę
2011
16
lis

„SEKS W WIELKIM MIEŚCIE”

 
Tajlandia
Tajlandia, Ubon Rachatani
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10894 km
 
W „Ubon Hotel“ zdecydowanie przestrzega się ciszy nocnej. Budzę się o 8.00 – dla odmiany w końcu wyspany. Do zwiedzania w mieście nie ma wiele, więc przeznaczam dzień na porządki zarówno te manualne jak i duchowo-kontaktowo-mailowe. Zaczynam od przepierki – wszak trza godnie wykorzystać warunki jakie oferuje mój pokój: ciepłą wodę w kranie, umywalkę z syfonem i korkiem oraz metalową linkę na balkonie służącą do suszenia prania. W nagrodę za dzielną postawę funduję sobie ucztę dla ciała. Z dwóch odpowiednio przemodelowanych foteli w połączeniu z tapicerowanym stołkiem urządzam sobie prowizoryczne, acz nad wyraz wygodne łóżko do opalania … tuż obok suszącego się prania. Z książką w ręku i bez zbędnego ubrania (czyt. żadnego) relaksuję się na potęgę w promieniach zamglonego nieco słońca. Pomaga mi w tym drink sporządzony z polskiej wódki (której jakoś nie mogę skończyć) i pseudo-coli kupionej wczoraj w 7/11. Teraz już zupełnie nie przejmuję się moim negliżem - wszak mieszkam na 6-tym piętrze, i raczej nikt (nie licząc potencjalnych użytkowników pobliskiego piętrowego parkingu) nie ma wglądu na nic poniżej betonowej balustrady balkonu (czyli mniej więcej od mego pasa w dół). Zresztą ... czego się mam niby wstydzić ...? ... heh.

Przed południem robię sobie małą przerwę - zjeżdżam do recepcji przedłużając pobyt w tej idylli do jutra (kolejne 300 THB). Ciekawe, że wszelkie transakcje opierają się tu na zaufaniu. Nieczęsto dostaje się jakiekolwiek potwierdzenia wpłat - dotyczy to nie tylko hoteli; w busach też nie otrzymuję biletu. Dopóki jest to umowa dżentelmeńska - nie czepiam się. Wracam na balkon kontynuować lekturę „Dzieci północy” Salmana Rushdie’go – iście wyrafinowany wybór jak na okoliczność. Godzinę później raz jeszcze zaszczycam recepcję moją osobą wysyłając maile do wszystkich znajomych i współpracowników.

Czas jednak - choćby pro-forma - przejść się ulicami miasta. Nigdy nie lubiłem muzeów, niestety przed moim hotelem jest takowe właśnie i nie specjalnie są szanse na ominięcie go. Wyskakuję ze stówki i zdjąwszy buty „podziwiam“ tutejsze eksponaty: posążki różnych wcieleń Buddy, wyroby tekstylne, szkielety znalezionych w okolicy dinozaurów, wszelkiej maści naczynia, szafy na książki i średniowieczną broń ... aż dech zapiera! Niestety (a może na szczęście) nie można tu robić zdjęć. Byłaby to niewątpliwie plama na honorze mego aparatu. Podejrzewam, że jestem tu dziś, a może nawet i od kilku dni, jedynym zwiedzającym. Panie z obsługi dwoją się i troją wskazując mi drogę do kolejnych, równie jak poprzednie "ekscytujących" pomieszczeń, zapalają kolejne światła, uśmiechają się promiennie próbując wdziękiem nadrobić mierność eksponatów. W końcu mają jakieś zajęcie poza wpatrywaniem się w siebie przerywanym sporadycznymi plotkami. Czuję, że zyskałem w ich oczach miano „super-bohatera“, który miał odwagę heroicznie wkroczyć w mury tego przybytku. Przedłużywszy wizytę do całych 20 min. z niekłamaną ulgą opuszczam gmach.

Mijając centralny park Thung Si Muang próbuję dotrzeć do Wat Thung Si Muang. Nie jest to wbrew pozorom takie proste jak by z mapy wynikało. Przypadkowo trafiam jednak na biuro TAT i tam otrzymuję mapę miasta popartą wskazówkami trzech nastoletnich (jak mniemam) pracownic, które na mój widok nie potrafią przestać się uniżenie kłaniać w rozkosznie reklamowym uśmiechu. Gdyby tak jeszcze równie gorliwie uczyły się podstaw angielskiego pewnie dogadalibyśmy się deko szybciej. Mimo mglistych wskazówek co do pozycji mego celu - trafiam tam 5 minut później. Bombeczka! Na terenie zespołu świątynno-klasztornego jest nie tylko piękny mondop ze śladem stopy Buddy, ale też rewelacyjna drewniana biblioteka posadowiona na palach zakotwionych w porośniętym lotosami zbiorniku. Stąd próbuje spacerkiem dostać się do kolejnej świątyni: Wat Cheng. Po drodze wstępuję do zapuszczonej, ciemnej i niezbyt czystej knajpki na zupę. Gdyby nie szczera radość i usłużność właścicieli (zapewne pierwszy raz goszczących faranga) raczej nie na długo zapamiętałbym tą kulinarną wizytę. Gęsta zupa ma specyficzny i nieznany mi dotąd smak, jednak moje wyrafinowane już podniebienie domaga się czegoś więcej. Przekazuję w równie usłużnych pokłonach 30 THB należności i zmykam stąd. Próba odnalezienia celu nieświadomie kończy się porażką. Trafiam co prawda do jakiejś świątyni otoczonej gwarnym targiem, ale czuję, że to nie ta, której szukałem. Wszelkie pytania o Wat Cheng spełzają na niczym.

Powoli się ściemnia więc bez wahania przystaję na kurs rikszą rowerową za 30 THB do Wat Supanttaram położonego nad miejscową rzeką Mun. Mój naiwnie-cwaniaczkowaty driver chwali się po drodze wszem i wobec jaki to wspaniały kurs podłapał. Niech stracę. Ok. 2 km dalej wysiadam przed eklektyczną świątynią, w której akurat odbywają się mnisie modły. Niestety przed posągiem złoconego Buddy poza mnichami medytuje także stado psów, które na mój widok dostają ataku wścieklizny. Mam w tej kwestii niezbyt miłe wspomnienia z poprzedniego wyjazdu. Kiedy przed obliczem "oświeconego" sięgam do saszetki przy pasie po przygotowany właśnie na takie okazje gaz pieprzowy, modlący się mnisi kilkoma gestami uciszają "niesforną sforę". Jak pod wpływem tajemniczego zaklęcia psy wracają na swoje miejsca potulnie merdając ogonami. Coś jednak jest w tym buddyzmie głębszego.

Spacerkiem (zahaczywszy rzecz jasna o 7/11) wracam do hotelu. Próbując wykorzystać na maksa dostęp do netu urządzam sobie kolejną sesję w recepcyjnym lobby. Wracam do pokoju i zastanawiam się co począć z resztą leniwego wieczoru. Zapada decyzja: Ubon Ratchatani nocą .... a, że nieliczne zabytki mam już opanowane czas zażyć ofert tutejszego życia nocnego. Postanawiam odwiedzić jakiś lokal go-go w okolicy hotelu "Regent Palace". Pojęcia nie mam jak się tam dostać. Przygodnie zagadnięty przed sklepem spożywczym małolat podwozi mnie na miejsce skuterem. Wchodzę do pierwszego lepszego przybytku. Wewnątrz totalna posucha - poza mną nie ma żadnego klienta. Wyjątkowo wyposażona przez naturę lady proponuje piwo za 100 THB - mam jakieś wyjście ...? Kiedy dostarcza mi trunek do stolika okazuje się, że powinienem zapłacić 140 THB! Jestem pod wrażeniem tempa tutejszej inflacji. Rzekomo moja „kelnerka“ uprzedziła mnie o właściwej cenie wymieniając jej część po angielsku - 100 THB i po tajsku - pozostałe 40 THB. Nie dość, że to ja stanowię tu dziś główną atrakcję (żadna z obecnych Pań nie tańczy wszak na pustych, lśniących rurkach) to jeszcze próbuje się mnie nieuczciwie naciągnąć na nieadekwatną do atrakcji kasę. Wdaję się w ostrą polemikę i pod wpływem moich argumentów (popartych wpływem piwa) szala zwycięstwa przechyla się powoli na moją stronę. Pyrrusowym się to zwycięstwo jednak zdaje w obliczu mierności jakichkolwiek atrakcji w lokalu. Czas na drogę powrotną - tą, aż do hotelu, pokonuję pieszo.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (21)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018