Wstaję skoro świt z nadzieją na słoneczną pogodę. Pudło! Jest jaśniej i cieplej niż wczoraj, ale do pełni sielanki daleko. Nie ma jednak co marudzić i zobaczyć zamierzone atrakcje.
Dawną promenadą – obecnie stanowiącą granicę nowej inwestycji - docieram do plaży nr 3. Cisza, spokój, bezludzie totalne + wyjątkowo przyjemna zatoczka z żółtawym, gładkim piaskiem. Klimatyczna drewniano-kamienna ścieżka „rock trail” łączy zatokę z plażą nr 1. Jest tak sielsko, że postanawiam stąd pierwszy raz wystartować dronem. Udało się uwiecznić z powietrza wszystkie trzy plaże. Do trzeciej zwanej nr 2 docieram chwilę później. Szczerze mówiąc wszystkie wyglądają podobnie, a różnią się jeno przyległymi doń hotelami.
Wyjazd z Cat Ba mam dopiero za dwie godziny. Do portu Ben Beo i słynnej wioski na wodzie Cai Beo jest 45 min pieszo, a graba chyba tu nie ma. W tym momencie na zupełnie pustej drodze zatrzymuje się dziadek z propozycją podwózki skuterkiem za 30 K. Nawet się nie targuję. Jedziemy! 8 min. później osiągam nirwanę. Wioska prawie przylega do portu i można ją podziwiać z nabrzeża. Wywoławcza godzinna wycieczka prywatnym stateczkiem to 300 K! Sporawo jak na pojedynczą atrakcję. Od takich zadań specjalnych mam wszak drona. Latam jakieś 20 min, a słońce przebija się przez chmury. Jest pięknie! Morze zaczyna przybierać zielonkawy odcień, zamiast ołowianego jak wczoraj. To ewidentnie gwóźdź programu całej wyprawy do Ha Long.
Mam jeszcze godzinny zapas czasu, ale kolejny cwaniaczek proponuje kurs do promenady za 50 K. Chwila, chwila! Jestem już 12 dni w tym kraju i co nieco znam ceny. Wiezie mnie za moją stawkę - 20 K, heh.
Pakuję majdan i czekam w recepcji na bus. Okazuje się, że biuro przewoźnika jest tuż obok. Oznaczony zawieszką-paszportem wsiadam do autobusu. 12.30 start. Z Cat Ba trzeba przepłynąć na ląd promem, tam podstawione są sleeper-busy. Jeden, pełen ludzi jedzie do Hanoi, drugi z 10-cioma osobami do Ninh Binh. Z 20-minutową przerwą i przesiadką do mini-busa rozwożącego nas po hotelach całość przejazdu trwała prawie 4,5 h.
Sierra Homestay zlokalizowany w jednej z licznych tu wiosek/osad zaskakuje komfortem. Kolejny raz z rzędu mam wielki pokój w pełni wyposażony, wyjątkowo czysty – tym razem z widokiem na góry. W oddali widać też miasto Ninh Binh. Rozkosznie tu i zostawiwszy graty robię mały rekonesans okolicy. Wśród porozrzucanych po polach gór równie rozrzucone są knajpki. W jednej z nich posilam się michą ryżu z jajkiem i warzywami (70 K). Ostatecznie jednak spory ten spacer wyszedł. Rower wydaje się tu niezbędny. Na pierwszy rzut oka podoba mi się tu bardziej niż w Ha Long. Zielone pola są atrakcyjniejszym tłem dla wyrastających z ziemi pojedynczych gór niż morze.
Po zmroku wracam do hotelu, mała przepierka i fajrant. Czas jeszcze zaplanować przynajmniej jutrzejszy dzień, a atrakcji wokół sporo.