Standardowo ostatnie dni wyjazdu nie specjalnie nastrajają do radochy. Myśl, że jutro znajdę się w rzeczywistości równie szarej jak moje upaprane, znoszone, sfatygowane skarpetki (+ reszta ubrania … i oba plecaki), leciutko dołuje. No cóż – wszystko co dobre szybko się kończy. Tym razem mam wrażenie, że jednak zbyt szybko. To był jeden z najlepszych wyjazdów do Azji (!!!), a Birmę (w większości kategorii) oceniam wyjątkowo wysoko (poza żarciem rzecz jasna, heh).
Na lotnisko Suvarnabhumi docieram standardowo – metrem i kolejką miejską, na lotnisko w Pekinie – punktualnie startującym i lądującym Boeingiem (z wyjątkowo kiepską, nieprofesjonalną, niezaradną, opieszałą i ... brzydką obsługą). Tamże równie standardowa (tudzież podwójna/dziwna) kontrola security.
... a jednak udaje mi się przemycić zapalniczkę w kieszeni spodni – chyba będę żył podczas 3,5 godzinnego oczekiwania na lot do Warszawy. Pierwsze kroki na wymarłym o tej porze lotnisku kieruję w stronę znajomej toalety z natryskiem. O tak nieprzyzwoitej porze nikogo tu nie ma. Kilka niezdrowych, dymowych inhalacji, zdecydowanie poprawia mój nastrój. W ramach zabicia czasu korzystam z lotniskowego netu – życzenia w ramach dnia kobiet wszak złożyć trza. Trochę z nudów znów palę. 40 min przed odlotem ponownie jestem w ulubionym natrysku. Głód nikotynowy co prawda mi akurat nie doskwiera, ale można przecież zapalić na zapas, heh. No i się okazuje, że jednak nie! Zapalniczka, z którą przejechałem całą Birmę (nie zgubiwszy jej nawet!) nagle się zacina. Nie ma żadnych szans na ostatni papieros przed powrotem do kraju … Pech? Zrządzenie losu? Sugestia ...?