Już przed wyjazdem przygotowałem się mentalnie na "the worst experience in Bali", ... ale przed świątynią jest prawie pusto. Jeno dwie niespecjalnie nadgorliwe dziewuszki próbują wcisnąć choćby mierny sarong, a kilka innych (dorównujące poprzednikowi atrakcyjnością) pocztówki.
U wrót "świątyni wszystkich świątyń" przemiły kasjer, z wyjątkowo szczerym uśmiechem, wydaje bilet za 20.000 IDR życząc jednocześnie miłego zwiedzania, a przed wejściem do zespołu odnajduję: "ZERO" mafijnych pseudoprzewodników, rzekomo siłą wymuszających niekompetentne usługi na biednych turystach.
Jak dotąd istna sielanka! Albo rząd indonezyjski zrobił porządek przed tym przybytkiem, albo mam dziś wyjątkowe szczęście.
Plecak zostawiam w chodnikowym kramiku pierwszej napotkanej sprzedawczyni owoców i obwiązawszy się własnym sarongiem zagłębiam w labirynty tutejszych zabudowań świątynnych. Granice niektórych z nich trudno znaleźć. Właściwie całe wzgórze jawi się jako tajemnicze miasto z wieloma dziedzińcami zabudowanymi równie licznymi świątyniami.
Gdyby nie złośliwość Gunung Agung, który przekornie postanowił dziś skumulować wokół swego szczytu kłębiaste chmury i przy okazji wstrzymać słońce, niczego do szczęścia nie trzeba.
Parę niezłych zdjęć popełnia (moim aparatem) świetnie oblatana ze sprzętem fotograficznym małolata sprzedająca pocztówki. Chyba się jednak rozumiemy i szybko ustępuje w kwestii biznesu poświęcając wyłącznie kadrowaniu przestrzeni.