Jakby dotychczasowych wrażeń było mało, w drodze powrotnej (przynajmniej z założenia) butnie skręcam w stronę trasy do Denpasar z zamiarem odwiedzenia słynnego wodospadu Gitgit. Ok. 10-cio kilometrową odległość przemierzam z zawrotną prędkością oscylującą w granicach 25-35 km/h. W znacznej mierze droga wiedzie pod górę i zaczyna się niebezpiecznie wić, a w zakrętach jestem przecież cieniutki, heh. Kierownicę trzymam na tyle kurczowo, że drętwieją mi dłonie. Bez kolejnych drastycznych przygód docieram jednak do właściwego parkingu, gdzie "serdecznie" witany przez tutejszych "parkingowych" uiszczam 7.000 IDR dobrowolnego datku. Nie chcę pogłębiać strat, a z kaskiem w ręku nie zamierzam maszerować.
Po drugiej stronie drogi zaczyna się łatwy szlak prowadzący do wodospadu. Trza rzecz jasna uiścić opłatę w wysokości 10.000 IDR za bilet wstępu, mimo iż w oficjalnym cenniku figurują tylko dwie stawki: dorośli 5.000, dzieci 3.000. Aż dziw, iż mimo podłego nastroju nie chce mi się wszczynać awantury.
Trasa do podstawy tutejszej atrakcji jest obstawiona stoiskami z pamiątkami, maskami, batikowymi narzutami, sarongami, koronkowymi obrusami, kadzidełkami i wszelakim innym barwnym dobrem. Prym w tym biznesie wiodą kilkuletnie dziewczynki próbujące na litość wcisnąć głównie tandetne bransoletki z koralikami. To powinno być karalne!
Po kilkunastu minutach spaceru schodami w dół osiągam cel. Mimo pory suchej Gitgit urzeka emanacją siły. Strumień nieskazitelnie czystej wody spada ze stromego urwiska 40 m w dół wąwozu otoczonego nasyconą zielenią egzotycznej roślinności. Jest pięknie, ale nadal trudno jest poddać się urokowi miejsca i postanawiam czym prędzej zakończyć napiętnowaną niefortunną katastrofą wycieczkę. W moim stanie ducha dalsza podróż nie ma sensu. Opryskliwie opierając się wszelkim namolnym propozycjom shoppingu wracam na parking i z myślą o wielkości wymiaru nieuchronnej kary wracam do Kalibukbuk.