Kanyakumari to najdalej na południe wysunięty skrawek subkontynentu – miejsce styku Morza Arabskiego, Oceanu Indyjskiego i Zatoki Bengalskiej - a jednocześnie bardzo tłumnie odwiedzane miejsce pielgrzymkowe, więc ze znalezieniem noclegu nie mam większego problemu. Mimo koczujących gdzie popadnie wiernych przybyłych ze wszystkich stron Indii jest tu sporo wolnych miejsc w hotelach. Może dlatego, że ogromna większość śpi pod gołym niebem lub w prowizorycznych namiotach wzdłuż nabrzeża. Dla zbicia ceny marudzę trochę, że raz za wysoko, innym razem za daleko, albo nie podoba mi się kolor ścian. W końcu znajduję odpowiedni, przestronny pokój za 200 INR z czystą łazienką i balkonem, z którego roztacza się piękny widok na morze. Nieczęsto się taki widok zdarza. Szczególnie w klasie hoteli na które stać plecakowców. Po natrysku zagłębiam się w okoliczne stragany. Tylu w jednym miejscu chyba jeszcze nie widziałem. O dziwo trudno jednak znaleźć wśród nich nie-wegetariańską knajpę, a kiedy w końcu udaje mi się to okazuje się, że na posiłek będę musiał trochę poczekać. Czas umilają mi dwaj zdrowo podchmieleni Hindusi przez większą część rozmowy wychwalający zalety smakowe tutejszych trunków. Wierzę im oczywiście. Musieli zdegustować dziś większość z nich. Kiedy kolacja trafia na stół żegnają się stwierdzeniem, że mieli właśnie do czynienia z człowiekiem bardzo dobrego charakteru. Od razu widać, że znają się na ludziach!, heh.
Znakomity kurczak curry kosztuje mnie 50 INR i trzy papierosy dla moich nowych kumpli.
Na balkonie, mimo iż wygląda jakby miał się za chwilę urwać, spędzam resztę wieczoru kończąc wpisy w dzienniku.