Do Madurai dojeżdżamy o dziwo wcześniej niż się spodziewałem – po 2,5 godz. drogi. 20 min. później rozpakowuję rzeczy w pobliskim hotelu. Full wypas! Łazienka! Do tego poza łóżkiem mam nawet stół i krzesło. Ojej … i telewizor!! …. a wszystko za jedyne 175 INR. Długo nie wychodzę spod natrysku. Ostatni raz brałem kąpiel 2 dni temu w Mahabalipuram. Tam też spałem ostatni raz w łóżku.
Nie mogę doczekać się obejrzenia słynnej świątyni Minakszi podejmuję więc wieczorny spacer w jej kierunku. U celu omal nie trafia mnie grom z ciemnego o tej porze nieba – wszystkie gophury są w remoncie! Do tego bambusowe rusztowania szczelnie pokrywają suche liście bananowca; zapewne dla ochrony przed słońcem. Ależ jestem zły. Od lat z południem Indii kojarzyła mi się właśnie ta świątynia z jej barwnie tandetnymi figurkami we wszystkich możliwych kolorach i ich odcieniach. Jak się później okaże wizyta w Madurai będzie największym zawodem tego wyjazdu. Na pocieszenie zamawiam w sąsiadującej z hotelem knajpce kolejnego kurczaka chili. Tym razem dla odmiany biorę zamiast ryżu dwa placki czapati. Mimo, że jestem tu chyba jedynym białym nie wzbudzam specjalnego zainteresowania … ani tym bardziej szczególnej troski. Na stół zamiast talerza wędruje liść bananowca i pojemnik z wodą, którą powinienem sobie umyć mój „półmisek”. Nie mam o tym pojęcia i zniecierpliwiony moją ignorancją dla podstawowych zasad higieny kelner wylewa wodę na liść po czym brudną ręką zgarnia jej nadmiar wprost na ziemię. Teraz już na „czysty” „talerz” może nałożyć kurczaka (łyżką) i czapati (tą samą brudną ręką).