Po ponad godzinnej podróży jestem na miejscu. Wytargowuję kurs rikszą rowerową na 50 INR do Taj Ganj – dzielnicy turystycznej przy wejściu do Taj Mahal. To kilkanaście kilometrów i ostatecznie robi mi się żal mego drivera. By ulżyć jego niedoli przy podjazdach pod górkę wychodzę z rikszy. Już wiem, że zapłacę mu za kurs więcej niż ustaliliśmy. Pech chciał, że taksiarz nie bardzo wie jak dojechać do ustalonej dzielnicy. Wiem, że jestem blisko, więc zwalniam go wręczając 70 INR. Okazuje się cwaniaczkiem i chce jeszcze 10! I bądź tu dobrodusznym.
Za chwilę siedzę w kolejnej rikszy. Za 20 INR zawozi mnie do centrum Taj Ganj, gdzie po chwili znajduję pokój w "Saii Palace" (200 INR). Na ścianie recepcji wisi zdjęcie grupy Polaków z jakiegoś biura turystycznego, którego klienci zwykle nocują w tym hotelu. Obsługa jest dyskretna i nie nachalna. Mam nawet możliwość wyboru pokoju. Taki bez łazienki kosztuje tylko 150 INR. Mimo to decyduję się na ten z łazienką. Na dachu jest restauracja w widokiem na Taj Mahal. Zostaję tu. Na początek uczta zarówno dla ciała jak i ducha – obiad na tarasie z widokiem na jeden z cudów świata. Curry z kurczaka (90 INR) smakuje wyśmienicie. Czas na poobiednią drzemkę wszak noc i dzisiejsze przedpołudnie nie należały do najłatwiejszych. Wieczorem szarpię się na piwo King Fisher (95 INR) i uzupełniam część zaległości w dzienniku. Podoba mi się tu. W końcu zaczynam chyba powoli dojrzewać do Indii.