Zbyt wcześnie się budzę jak na kolejny leniwy dzień. Dosypiam do 8.00 i po śniadaniu w postaci sandwich-a z tuńczykiem próbuję postanowić co zrobić z ponad tygodniem w Tajlandii. Szczerze mówiąc nie bardzo chce mi się tkwić dniami i nocami w środkach transportu, a moje cele są raczej odległe. Muszę zdecydować się na jeden z dwóch obranych kierunków: Phuket, albo Pattaya + Ko Samet. Rozważam też opcję samolotu z Ubon na południe kraju ... o ile cena będzie przyzwoita.
Póki co jednak czas zorganizować dzisiejszy dzień. Wypadałoby zobaczyć tutejsze wodospady na Don Khon. Za 10 000 LAK wypożyczam rower i o 11.00 ruszam powolutku wzdłuż pensjonatów Don Det w kierunku starego mostu. Po drodze mijam sklecone ze wszystkiego co się da domki wśród pól ryżowych. W otoczeniu sielskich widoków docieram do dawnego mostu kolejowego, zbudowanego przez Francuzów, łączącego obie wyspy. Tu także jest mnóstwo guest house-ów i restauracji dla turystów. Wstęp na wyspę kosztuje 20 000 LAK. Tuż za mostem skręcam w kierunku wodospadów Somphamit odległych o ok. 4 km. Mijając jedną świątynię i kilka wsi docieram tam dość szybko. I tu pierwsza miła niespodzianka - brak biletera i muszę zapłacić tylko 1000 LAK za strzeżony przez znudzonego małolata parking dla rowerów i motocykli. Otoczony straganami wodospad wygląda imponująco. Masy wody spadają licznymi odnogami z rozległego płaskowyżu do niepozornej rzeki. Fotografuję dość rozbudowany wodospad chyba ze wszystkich możliwych ujęć. Jest cool!
Po ochłonięciu z wrażeń postanawiam obejrzeć miejsce, z którego wyruszają łodzie na oglądanie jedynych słodkowodnych delfinów z Iravadi. Ponoć czasem udaje się je wypatrzeć. Nie stać mnie już na takie ekstrawagancje tym bardziej, że wyprawa wcale nie gwarantuje powodzenia. Odpoczywam na piaszczystej plaży i wracam w okolice mostu. Serwuję sobie jeszcze przejażdżkę przez okoliczne zabudowania i wracam na Don Det.
W pokoju jestem o 15.00. Zamawiam chicken curry + sticky rice u mojej sąsiadki, oddaję rower i zabieram suche w końcu pranie. Po posiłku czas na rozliczenie. Okazuje się, że za pranie muszę zapłacić 40 000 LAK! ... przy stawce 8 tys. za 1 kg para spodni, krótkich spodenek, 5 koszulek i tyleż par slipów oraz czapka i dwie pary skarpet musiałyby ważyć 5 kg! Przekręt jest leciutko przesadny. Dodatkowo za obiad muszę zapłacić 30 000 LAK, czyli tyle ile w znacznie lepszej knajpie z widokiem na Mekong i przy stole z obrusem. Żarcie było pyszne, ale to koniec przyjaźni z moją sąsiadką. Właściwie ciężko się będzie rozstać - ma najtańsze kanapki w okolicy, ale będę twardy! Nawet piwo, które dla mnie chłodzi na wieczór kupuję w sklepie obok. Wracam na taras i w świetle zachodzącego słońca uzupełniam wpis w dzienniku. Po zmroku wokół świetlówki zaczyna się zbierać owadzie towarzystwo. Otrzepywanie się z niego jest na tyle męczące, że wracam do pokoju. W samą porę; chwilę później zrywa się silny wiatr zwiastujący tropikalną ulewę. Ściana wody odcina widok z tarasu na Mekong, a powietrze staje się momentalnie rześkie. Tylko raz widziałem taką ulewę i to w Tajlandii, kiedy wracałem z wyspy Ko Chang 5 lat temu. Czuję, że dziś wszyscy pójdą spać wcześniej. Poszli, ale o 23.00 wyłączono mi net i nie zdążyłem wysłać wszystkich wiadomości.