Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „DOLINA AMFOR”
Zwiń mapę
2011
03
gru

„DOLINA AMFOR”

 
Laos
Laos, Phônsavan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12082 km
 
Aż tak cichy ten hotel nie jest. Budzą mnie sąsiedzi o 6.30. Lekko przedrzemuję jeszcze chwilę bojąc się spóźnić na dzisiejszą wycieczkę. Rozliczam należność za pokój i maszeruję w kierunku biura organizatora. Jestem oczywiście pierwszy. Korzystając z okazji próbuję dokonać rezerwacji na nocny autobus do Vientiane. Ten o 18.40 jest już ponoć niedostępny. Decyduję się na 20.00 za 150 000 LAK choć w hotelu na przeciwko kosztował 180 000. Zastanawia mnie wyrastający jak z podziemi gdzie tylko się pojawię podejrzany doradca. Wczoraj też uniżenie służył pomocą.

Tuż po 9.00 kompletuje się powoli cała załoga. Dwoje Anglików, para Kanadyjczyków z córką i dwie pary z Niemiec + ja jako godny reprezentant Polski. Przy okazji wyjaśnia się rola szpiega z krainy deszczowców – dziś jest naszym przewodnikiem. Cwaniutki gość - wszędzie ma udziały, a może jest tu miejscowym szefem mafii żerującej na turystach ...? Pierwszym odwiedzonym miejscem jest oczywiście stanowisko nr. 1 z mnóstwem kamiennych amfor sprzed 2500 lat. Rozrzucone są na obszarze 25 ha i do dziś nie ma pewności do czego służyły, ani jak zostały tu dostarczone. Boss porównuje to znalezisko do kamiennego kręgu w Stonehange i piramid egipskich. Po wysłuchaniu opowieści o prehistorii tego miejsca oraz amerykańskich nalotach po których zostało kilka lejów po bombach ruszam na indywidualny obchód okolicy. Anglicy zrobili to znacznie wcześniej i znacznie szybciej. Po chwili znikają nam z oczu i prawdopodobnie większość czasu spędzili w knajpie przed bramą główną kompleksu. Podobnie do nich, moje zainteresowanie tym miejscem jest znikome. Pochmurno dziś i jakoś mało atrakcyjnie to wszystko wygląda.

Czas na stanowisko nr. 2. Tu jest znacznie lepiej. Podczas dojazdu niebo się przejaśniło, a amfory rozrzucone są wyjątkowo malowniczo na dwóch niewielkich wzgórzach. Pięknie tu, choć obiekty specjalnie się od poprzednich nie różnią. Jedziemy dalej.

Do stanowiska nr 3 trzeba przejść spory odcinek polami ryżowymi. Tu także jest urokliwie. Wracając zatrzymujemy się na posiłek - rzecz jasna zupa z kurczakiem lub wołowiną (do wyboru) + woda mineralna. Każdy element składowy wycieczki wydaje się rozciągać w nieskończoność. Dopiero kiedy wszyscy kończą posiłek - do stołu biesiadnego zasiada szefostwo. Chyba nie tylko ja zaczynam się tu niecierpliwić.

Odwiedzamy jeszcze wrak radzieckiego czołgu ze zdemontowanymi wszystkimi możliwymi elementami, które można było sprzedać na złom - wg organizatorów uznany za wielką atrakcję - i wioskę, a raczej jedną zagrodę gdzie produkuje się miejscowy bimber. To akurat ciekawe miejsce. Otrzymujemy instrukcję sporządzania tutejszej whisky i bimbru "lao-lao" oraz po pół szklaneczki do degustacji, którą z kanistra nalewa żylasty dziadek czuwający nad całym gorzelnianym procesem. Nie wszyscy korzystają z poczęstunku. Może szklanka, z której piją wydaje im się zbyt mało higieniczna. Koniec atrakcji na dziś .... uff!.

Do centrum wracamy o 16.00 i następuje rzewne pożegnanie uczestników. Boss ma zmartwioną minę. Wspominając po drodze o kiepskich zarobkach i konieczności utrzymania dwóch żon i trójki dzieci liczył zapewne na dodatkową gratyfikację w postaci sutego napiwku od grupy. Nikt się jednak do tego nie kwapi i kończy jedynie uściskiem dłoni. Upewniam się jeszcze, że mam się stawić przed biurem o 19.00 skąd mam być dostarczony na dworzec i ruszam w kierunku miejsca wczorajszych uroczystości.

Okazało się, że nie był to zwykły festyn, a narodowe święto Laotańczyków. Kończy się dziś - stąd taka ilość i różnorodność ludowych strojów dumnego plemienia Hmong, którego przedstawicielki (widziałem tylko jednego faceta w pełnym rynsztunku) ubrane są w barwne spódnice i gorsety przyozdobione mnóstwem dzwoniących o siebie metalowych krążków, a najczęściej srebrnych monet. Wszystkie mają też fantazyjne nakrycia głowy. Wzdłuż placu na przeciw siebie stoją dwa mieszane szpalery młodzieży beznamiętnie rzucających do siebie seledynowe piłeczki tenisowe. Nie bardzo mogę wyłapać o co w tym biega, ale jest to jakaś forma wieczorku zapoznawczego. Towarzystwo zaczyna się powoli rozchodzić więc i po mnie tu nic. Tylko co zrobić z trzema godzinami, które pozostały mi do zbiórki? Wałęsam się wzdłuż dwóch głównych ulic miasta i trafiam na tutejszy targ. Miłe miejsce, ale nie ma tam niestety knajp. Zjadam zatem obiad przy głównej drodze i nadal snując się z kąta w kąt nudzę się jak mops. Nawet w barze, gdzie wczoraj wypiłem piwo nie jestem mile widziany - właściciel jest nastawiony na zysk z posiłków i nie zamierza tracić dla mnie cennego stolika, choć połowa stoi pusta. Ostatnie chwile w Phonsavan spędzam na obserwacji zabaw na wesołym miasteczku - jedna wielka pasja!

O czasie jestem przed biurem. Odbieram plecak i czekam na resztę ochotników do opuszczenia miasta. Okazuje się, że jestem jedynym chętnym. Czyżby aż tak się tu wszystkim podobało ...? Na dworzec jadę „gratisowym“ tuk-tukiem. Mimo dwóch bluz polarowych zaczynam marznąć. Przed wejściem do autokaru z wielkim napisem „VIP“ na przedniej szybie muszę oddać taksówkarzowi pokwitowanie wpłaty opiewające na 150 000 LAK otrzymując w zamian bilet o wartości 130 000 LAK i to z wliczoną już usługą prowizyjną. Normalna cena za ten kurs to 115 000 LAK i tyle zapewne zapłacili wszyscy inni podróżni. Jestem jedynym farangiem na pokładzie. Zajmuję pierwsze lepsze wolne miejsce, a sąsiedzi upewniają mnie to akurat te właściwe, czyli numer 15. Warunki komfortowe - oparcie siedzenia przy oknie rozkłada się do pozycji półleżącej - czego chcieć więcej ...? Właśnie tego co napisałem. Chwilę później okazuje się, że to nie numer 15, a 45 i moje miejsce znajduje się w ostatnim rzędzie na końcu pojazdu - rzecz jasna bez możliwości rozłożenia oparcia. To pewnie zemsta boss-a za moją rezygnację z zakupu biletu za 180 000 LAK. Żeby nie było tak słodko miejsca przede mną zajmuje para z laptopem. Namiętnie oglądają fotki z kilku imprez nawet po zgaszeniu światła. Blask monitora wali prosto po moich oczach. Reszta pasażerów już śpi. Kiedy kończą się zdjęcia koleś zaczyna buszować po necie. Pięknie k...., pięknie - rzec by się chciało. Po dwóch godzinach chyba mu się nudzi i po wyłączeniu kompa zasypia rozkładając oparcie wprost na moje kolana. Oślepiony blaskiem przez jakieś 20 min nic nie widzę, a kiedy odzyskuję wzrok o moje ramię obija się jakiś kiwający się przez sen typ. Tak dalej być nie może! Podejmuję jedyną słuszną decyzję i rozkładam się na podłodze między siedzeniami na moim trenczu przeciwdeszczowym - w końcu się do czegoś przydał. No teraz to czuję luzik i wyzbywszy się wszystkich złych emocji zapadam w błogą drzemkę przerywaną średnio co godzinę na różnego rodzaju postoje (tankowanie paliwa, toaletę, posiłki).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (58)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018