Nastawiony na 7.00 zegarek nie dzwoni. Na szczęście zegar biologiczny każe mi sprawdzić godzinę po przebudzeniu. Jest 7.15 choć w moim basement-cie wygląda jakby była jeszcze noc. Zrywam się z wyrka i w kilka chwil jestem spakowany. Po zakupach z dwóch ostatnich wizyt na nocnym targu muszę lekko poluzować troczki w plecaku. Jeszcze tylko poranna toaleta - o tej porze nie ma żadnej kolejki - i 10 min przed czasem jestem przed moim guest-house-m. Upominam się o zaległą resztę i w końcu ją otrzymuję. Czekam niestety ponad pół godziny na transport. W końcu podjeżdża busik. Jako pierwszy pasażer mogę wybrać miejsce. Robimy objazd po mieście zbierając kolejnych maruderów. Ponieważ jest tego aż 10 osób wycieczka po Luang Prabang trwa wyjątkowo długo. W komplecie zostajemy wysadzeni na dworcu autobusowym i ponownie trwa mozolne lokowanie gawiedzi do busów. Okazuje się, że kilka osób w żaden sposób się do jednego auta nie zmieści. Ostatecznie też zostaję wysadzony wraz z moim plecakiem i z pozostałą nieszczęsną 6-stką backpackersów czekamy na rozwój wydarzeń. Nie martwi mnie to zbytnio, bo przypadło mi rozkładane siedzenie bez zagłówka. Po jakimś czasie podjeżdża obszerna Toyota na kilkanaście miejsc. Zajmuję tylną kanapę i rzez całą drogę mam ją tylko dla siebie. Komforcik! Wyjazd 10.40. Pokonujemy spory odcinek trasy w kierunku Vang Vieng i dopiero potem skręcamy na wschód. W znakomitej większości droga prowadzi w otoczeniu rewelacyjnych widoków, które próbuję uwiecznić wystawioną za okno kamerą. Dopiero tu widać prawdziwe ubóstwo kraju. Liczne wioski złożone z mieszkalnych bambusowych chlewików na palach wielkości kurnika, zawieszonych nad przepaściami i w geście rozpaczy kurczowo trzymających się drogi, obdarte dzieci wymyślające zabawy z tego co zaoferowała im natura wokół, znudzona starszyzna, dla której jedyną atrakcją wydaje się śledzenie przejeżdżających aut wiozących w klimatyzowanych wnętrzach bogatych turystów, i ten wszechobecny brak uśmiechu na twarzach - wszystko to nastraja wyjątkowo refleksyjnie. Żal tych ludzi. Jednak system, który im zafundowano w tym kraju niespecjalnie się sprawdza.
Wliczając przystanek na posiłek, gdzie zaopatruję się w chicken sandwich-a za 10 000 LAK, oraz kilka torsyjnych przerw poświeconych wyzewnętrznieniu się jednego z towarzyszy podróży, ostatecznie lądujemy na dworcu mini-busów w Phonsavan o 16.15. Jak przystało na mnie - obieram zły kierunek poszukiwań i idę w dokładnie przeciwnym kierunku niż powinienem. Niby kierunek jest dobry bo prowadzi do dworca autobusowego ... tyle, że tu są dwa dworce i wybrałem ten niewłaściwy, czyli na rogatkach miasta.
Nie chcąc popełnić błędu z Luang Prabang przystaję na propozycję podwiezienia wiekowego riksiarza. Ustalamy cenę za kurs - 10 000 LAK. Na początek wybieram hotel „Hay Hin“ polecany jako tani nocleg przez mój przewodnik. Jest 200 m stąd, jednak to „Hay Hin 2” nie dość, że na odludziu, to w dodatku za 80 000 LAK. Pojęcia nie mam gdzie jestem i gdzie się udać. Jestem równie zdezorientowany jak mój kierowca - biedak sam już nie wie czy chcę stąd wyjechać czy zostać na noc. Wybieram kolejny rekomendowany „Kong Keo Guest House“ dokąd mój driver zamierza mnie podrzucić. W połowie drogi kończy mu się paliwo. Idzie na poszukiwania z butelką PET. Wraca z pełną - sukces! Jedziemy dalej ... mijając główny dworzec autobusowy (zresztą tuż obok dworca dla mini-busów). No to teraz jestem w domu (czyt. wiem mniej więcej gdzie się znajduję). Chwilę później wysiadam przed właściwym celem. Położone w ogrodzie pokoje z oddzielnymi wejściami kosztują 60 000 LAK. Nie chcę robić z siebie więcej pośmiewiska i zostaję tu na noc.
Zostawiwszy bagaż i zasięgnąwszy podstawowych informacji od managera przybytku ruszam w poszukiwaniu możliwości obejrzenia jutro tutejszych atrakcji. Jest kilka możliwych tras wycieczek - niestety na tą, która by mnie satysfakcjonowała nie ma rzekomo nigdy chętnych i można ją robić wyłącznie indywidualnie, a przyjemność spędzenia całego dnia na motorze kosztuje 500 000 LAK! Dodatkowo dowiaduję się, że nie ma bezpośredniego transportu do Pakse na południu kraju. Muszę przemyśleć cały plan przy zupie z kurczakiem (15 000 LAK). Znów kończy mi się waluta. Dziś już wszystko zamknięte, a jutro zaczyna się weekend. Idę na całość. Za jutrzejszą wycieczkę płacę (150 000 LAK!) w twardej walucie; z 20 USD wyciągając jeszcze tylko należne 10 000 LAK reszty. Mam się stawić jutro przed biurem o 9.00.
Tuż obok, przy targu nocnym, trwa miejscowy festyn z wesołym miasteczkiem na klepisku i chyba dyskoteką ... bo jakieś ostre dźwięki obiegają okolicę. W jednym z hoteli dostrzegam placówkę Western Union i udaje mi się wymienić 50 USD na 395 000 LAK. Okazuje się także, że jest jutro o 18.30 szansa opuszczenia Phonsavan nocnym autokarem do Vientiane za 150 000 LAK! Pierwsze koty za płoty - jest coraz lepiej! Trochę tu zimno i większość miejscowych chodzi po ulicach w zimowych kurtkach. Zaopatrzywszy się na rozgrzewkę w Lao Beer i wodę wracam do pokoju. Netu brak więc spokojnie mogę uzupełnić dziennik. Wczesna pora zmusza mnie do spaceru. Niby gdzie mam się udać jak nie na atrakcje serwowane w pobliżu. Synonimem dobrej zabawy zdaje się tu zbijanie rzutkami balonów na niezliczonej ilości stanowisk, rozbijanie się elektrycznym samochodem ewentualnie przejażdżka diabelskim młynem. Zziębnięty odwiedzam night club „Runway“. Dyskoteka w wydaniu Lao: znane kawałki, zero rytmu wśród tańczących na parkiecie. Ogrzałem się przynajmniej. Czas na folklor. W centrum klepiska jest scena z miernymi wodzirejami. Publiczność mimo ich wysiłków wydaje się być niewzruszona. Ja także. Kolejna zmiana - tym razem pada na klub karaoke o obiecującej nazwie „Nirvana“. Przy drugim piwie (o dziwo tańszym niż w sklepach - 8 000 LAK) rozpływam się ... w nicości.
Może jutro mnie Phonsavan czymś zaskoczy. Z tą nadzieją idę spać (w pełnym rynsztunku - nawet skarpet nie zdejmuję)