Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „101-WSZY SKOK W BOK”
Zwiń mapę
2011
17
lis

„101-WSZY SKOK W BOK”

 
Tajlandia
Tajlandia, Roi Et
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11050 km
 
Kolejna przespana w pełni noc, aż żal opuszczać ten hotel. Tuż po 8.00 postanawiam wykorzystać atuty mego lokum i ponownie przy książce wystawiam pośladki ku słońcu. Jakoś nie widzę na mojej skórze efektów tej katorgi, ale staram się być dzielny. Ok. 10.00 jestem już prawie spakowany. Zmywam z siebie pot po opalaniu i ruszam w kierunku głównej arterii miasta. Nieopatrznie obieram zły kierunek. Naprawiwszy błąd wracam kilkaset metrów tą samą trasą i zasięgnąwszy języka u tubylców wskakuję do samlora nr 11. Leciutko zbaczając w głównej trasy dowozi mnie on do terminala autobusowego. Po drodze ucinam sobie pogawędkę z Tajką znającą angielski w podobnym do mego stopniu.

Ostatecznie w ramach wykorzystania nadmiaru czasu postanawiam zboczyć nieco z pierwotnie ustalonej trasy i odwiedzić Roi Et co dosłownie oznacza „sto jeden”. Co prawda było zaledwie 11 państw wasalnych podległych megalomańskiemu miastu, nie przeszkodziło to jednak w "lekkim" zaokrągleniu nazwy. Na dworcu - to właściwie prawie standard - autobus w wybranym kierunku już na mnie czeka. Pakuję plecak do luku bagażowego i wykupuję bilet (110 THB). Mam jednak jeszcze 20 min czasu, które poświęcam na śniadaniową zupę z mnóstwem kurczaka (30 THB). Kupuję jeszcze wodę i wafle ryżowe na drogę. Autokar, mimo, że nadgryziony zębem czasu, oferuje komfortowe warunki. W pozycji półleżącej, przy dyskretnym tajskim video, czas płynie szybciej. Nie aż tak szybko jak by się mogło wydawać jednak - na rogatkach Roi Et zatrzymujemy się na tankowanie gazu. Zajmuje to 45 min.! ... czuję, że po takiej dawce gazu autobus pokona dalszą trasę drogą powietrzną. Przestój spowodował wydłużenie czasu podróży do 4-ech godzin. Przed 16.00 wysiadam na dworcu na zachodnim krańcu miasta. Taxi-driver proponuje mi kompleksową usługę. Zawiezie mnie do hotelu, gdzie będą rzekomo wolne pokoje, zadzwoniwszy wcześniej do wskazanych przeze mnie – wybranych z przewodnika - miejsc. Korzystając z numerów telefonów zamieszczonych w "Lonely Planet" dowiaduje się, że z dwóch wybranych przeze mnie noclegowni tylko jedna ma wolne pokoje. Teraz inicjatywę zorganizowania mego noclegu przejmuje pulchny małolat znający podstawy angielskiego. Dobry jest pacan! To on dzwoni do hotelu "Sai Thip", gdzie mam się udać z moim driverem. Problem wynika jednak malutki. Pierwsza cena za kurs to 200 THB! Zdejmuję plecak z paki pick-up-a co skutkuje obniżeniem pierwotnej ceny do połowy, a chwilę potem do 80 THB. Jestem nieugięty - tuk-tuk kosztuje raptem 60 bathów - wybieram tą opcję.

15 min później jestem w recepcji "Sai Thip". Wolne są tylko pokoje po 320 THB! To najwyższa cena z jaką się dotąd spotkałem. Mozolna próba ustalenia położenia bliźniaczago hotelu „Banchong“, w którego odnalezienie angażuje się pół dzielnicy dyskutując namiętnie, wymieniając różne poglądy i przewracając mój przewodnik we wszystkich możliwych kierunkach, kończy się fiaskiem. Ów nieznany wszystkim miejscowym damom, uczennicom, sprzedawczyniom i taksiarzom tajemniczy hotel mieści się … raptem 40 m od miejsca, w którym wszyscy zachodzą w głowę, czy aby takowy tu kiedykolwiek istniał. Pech chce, że rzeczywiście nie ma tam wolnych miejsc ... albo też przymulonemu recepcjoniście nie chce się meldować faranga. Czas to pieniądz. Wracam do "Sai Thip" i wykupuję pudrowo-różowy pokój na II piętrze ze ślepym oknem wychodzącym na ścianę sąsiedniego budynku. Przyznaję - jest tu wyjątkowo czysto, a i szczątki WI-FI docierają do mego małżeńskiego łoża. Grunt, że działa TV!

Przed nocą trza jednak doświadczyć atrakcji miasta: czyli odwiedzić „jego-wysokość-Buddę”. W przewodniku nie mam jednak mapy miasta, więc na instynkt zdać się muszę po raz kolejny. Trudno nie skierować pierwszych kroków ku pobliskiemu sztucznemu jeziorku. Na (zapewne równie sztucznej) wyspie znajduje się replika posągu złotego Buddy otoczona „parkiem safari“ z miernymi podróbami dzikich zwierząt – o dziwo afrykańskich. Są tu też boiska sportowe, urządzenia treningowe dla hartu ciała i smaczna świątynka na cypelku poświęcona „komuś-tam“. Nie ma jednak czasu na banalny folklor – ściemnia się powolutku. Jednym z licznych mostków opuszczam wysepkę kierując się w stronę pożądanego obiektu majaczącego wśród zabudowy miasta. Zdążyłem przed zachodem słońca osiągnąć teren świątyni Wat Buraphaphiram z posągiem 68-metrowego złoconego Buddy spoglądającego z wysokości na uniżonych (z przymusu) wiernych. Miejsce jest cool! Wokół przemykają, gawędzą, sprzątają posesję, bądź dla zabawy biją w bębny młodociani mnisi buddyjscy. Jak zwykle towarzyszy im stado psów .... odruchowo przekładam zatem gaz pieprzowy z saszetki do kieszeni – w nagłej potrzebie będzie sprawniej go użyć. Bezboleśnie jednak przechadzam się wokół zabudowań klasztornych i usatysfakcjonowany zaliczonym celem spacerkiem wracam w stronę centrum.

Po drodze wstępuję do 7/11 i na targ nocny, gdzie oddaję się pasji uwieczniania kulinarnych specyfików na moim aparacie. Zdaję się na kulinarną fantazję korpulentnej kucharki, uszczęśliwionej faktem zabrania jej wizerunku do Europy. W zamian otrzymuję niezłą zupę noodlową. Szefową kuchni ponownie kilkakrotnie zapisuję (ku jej niekłamanej jak się wydaje po wyrazie twarzy uciesze) na karcie aparatu. Wracam do hotelu i korzystając z chwili dostępu do netu wysyłam kilka maili. Połączenie się notorycznie rwać zaczyna, więc czas na spacer. Idę rzecz jasna nad jeziorko. Po zmroku urokliwie tu do tego stopnia, że postanawiam uwiecznić tą chwilę i wracam po kamerkę do hotelu. W drodze powrotnej kupuję jeszcze pomarańczowy napój w 7/11 i w pokoju kończę relację.

Niestety nie ma dziś więcej szans na połączenie z netem. Nie zostaje mi nic innego jak kolejny spacer. Tym razem kieruję się słuchem. Ten mnie nie zawodzi i chwilę później trafiam na chińską dzielnicę gdzie obchodzone jest akurat jakieś barwne święto. Poza wszechkolorowymi strojami zamaskowanej trupy teatralnej króluje tu róż i pomarańcz koszulek uradowanej przedstawieniem gawiedzi. Spektakl kończy się i niosąca platformy z bóstwami procesja rusza przystrojoną czerwonymi lampionami ulicą w kierunku pobliskiej świątyni. Spowite w otumaniający dym kadzideł ekspresyjne bóstwa zostają z namaszczeniem złożone na ołtarzu. Koniec.

Ponownie jestem nad jeziorem. Zamierzam je okrążyć. Gdzieś na drugim jego krańcu znów intensywnie używam słuchu. W oddali coś się dzieje. Sądząc, że to jakiś koncert kieruję się w stronę muzyki i trafiam na wielką halę z mnóstwem stolików i jeszcze większą liczbą małolatów sączących wszelakie odmiany alkoholu i podrygujących w rytm scenicznych popisów miejscowych kapel. Pierwsza z nich rzeczywiście nosi znamiona gwiazdy, zresztą muza towarzysząca spektaklowi jest całkiem przyzwoita. Występy kolejnych tchną trochę większą komercją z wypracowaną i nazbyt perfekcyjnie zsynchronizowaną choreografią w tle. Chyba nie tylko moje to zdanie - towarzystwo zaczyna się powoli rozchodzić więc i na mnie czas.

I tak Roi Et dostarczyło mi nadzwyczaj niespodziewanych wrażeń.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (26)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018