Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „RACJONALNY SPONTAN“
Zwiń mapę
2011
14
lis

„RACJONALNY SPONTAN“

 
Tajlandia
Tajlandia, Surin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10621 km
 
Pierwszy raz spało mi się tak wyśmienicie. Żadnych odgłosów z ulicy czy rezydentów hotelu. Budzę się o 8.15, odbieram kaucję za klucz (100 THB) i powoli idę na stację. Okazuje się, że najbliższy pociąg jest rzekomo dopiero o 13.00 ... może to zasługa interwencji w dworcowej kasie taksiarza, który mnie sobie wcześniej upatrzył. No cóż – wydaje się, że nie mam wyjścia. Za 40 THB mój „wybawiciel“ wiezie mnie motorem na dworzec autobusowy. Przepadam za jazdą motocyklem, ale nie koniecznie z plecakiem na karku. Podczas jazdy przynajmniej nieźle wypracowałem sobie mięśnie brzucha. Autobus do Surinu właśnie podjeżdża na stanowisko. Odjazd 9.45 (35 THB). Dokładnie godzinę później wysiadam w centrum miasta słoni. Podstawa to śniadanie, a podstawą śniadania jest zupa na ulicznym straganie. Jak zwykle bez pudła! (30 THB). Chwilę później na stacji kolejowej zostawiam plecak w „przechowalni-kawiarni-sklepie”. Płacę 35 THB i nawet nie dostaję żadnego pokwitowania. Jest ryzyko - jest zabawa. Kończy mi się gotówka - czas wymienić walutę. Trafiam na ostro klimatyzowane biuro Western Union. Wypełniwszy kilka formularzy - pozbywam się kolejnych 100 USD po kursie 30,4 THB. Raczej chyba normalnie.

Nikt wokół nie ma pojęcia co oznacza „elephant show“ ... nigdy nie byli w Surinie … ? W końcu zasuszonemu staruszkowi, beznamiętnie prowadzącemu zdezelowaną rikszę rowerową, pokazuję zdjęcie obrazujące musztrę słoni. Zdaje się czaić bazę, a zamaszyście wskazując palcem w niezbyt jasno określonym kierunku próbuje dowieść, że zna mój cel. Za nic jednak nie mogę ustalić stawki za kurs. Nic to. Jadę. Riksza rowerowa to wszak mój ulubiony środek transportu. Po drodze kręcę fragmenty centrum – bardzo klimatycznego jak się okazuje - miasteczka i po 15 minutach osiągam stadion miejski służący jako arena pokazów możliwości manualnych słoni, ich gier zręcznościowych oraz inscenizacji zamierzchłych, a jakże bohaterskich wyczynów mieszkańców dawnej Tajlandii. Ostatecznie za kurs płacę ratalnie; wręczając kolejne 10-batowe banknoty do chciwie wyciągniętej, drżącej dłoni drivera (przy czwartej racie obaj wydajemy się być w miarę usatysfakcjonowani transakcją) i wkraczam na otwartą przestrzeń stadionu. Jest tu wszystko: niezbyt imponujące trybuny, przyjemna folkowa muzyka, tancerze wydający się być pogrążonymi w ekstatycznym transie ... tylko słoni, … tylko słoni, … tylko słoni, … tylko słoni brak. Poza dwoma biedakami uwiązanymi na skraju placu nic innego nie widać w okolicy. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem w necie, że w tym roku święto odbędzie się w dniach 13-15 listopada. Pod tym kątem ułożyłem nawet plan wyjazdu. W mieszczącym się pod trybunami biurze ministerstwa turystyki i sportu otrzymuję ulotkę reklamującą paradę słoni … za 5 dni czyli 19-20-tego. A niech to szlag. Pozostaje mi tylko podglądanie przygotowań do uroczystości w postaci ćwiczeń tradycyjnego tańca tajskiego wykonywanego przez mnóstwo młodych ludzi sterowanych przez mistrza ceremonii krzyczącego w mikrofon polecenia różnych układów tanecznych. Nawet nieźle to wygląda.

Wrócić na dworzec postanawiam pieszo. Po drodze nie da się nie zahaczyć o targowisko (p)różności, gdzie dokonuję ponownego zakupu mojej ulubionej marki okularów Ray Ban. Tym razem za jedyne 99 THB! Trochę z przekornej ciekawości to czynię chcąc sprawdzić jak długo dla odmiany wytrzyma ta para. Na fali handlowego szaleństwa popełniam też zakup nowego zegarka marki „XINFENG“ … cokolwiek to oznacza. Nie żeby był mi jakoś specjalnie potrzebny, ale kolejne 100 THB to wszak nie majątek, za to targowanie się i uśmiech sprzedawczyni są bezcenne. Na bazarze słoni jest więcej niż na stadionie. Te mniejsze, które mieszczą się pod zadaszeniem straganów, zarabiają tu na swoje utrzymanie. Ich opiekunowie wyłudzają kasę za wiązki słoniego pokarmu. Ja posilam się ananasem (10 THB) i nadal niespiesznym spacerkiem ruszam w stronę dworca.

Kolejne karawany słoni brną w ulicznych korkach ku nieznanemu mi celowi. Może jednak coś się dziś kroi? ... a może to tutaj codzienny widok? Przepuściwszy słonią procesję wkraczam do świątyni Wat Buraparam. To najstarsza 200-letnia świątynia pamiętająca początki miasta zbudowana w tradycyjnym tajskim stylu z bogatą ornamentyką na zewnątrz i licznymi freskami wewnątrz. Przedstawiają one historię życia buddy począwszy od narodzin, przez dostatnie życie w luksusie, 49-dniową medytację, aż po oświecenie i w końcu śmierć. Dwaj mili mnisi kierują mnie do drugiej świątyni z tyłu placu poświęconej małpiemu wcieleniu buddy. Pierwszy raz się spotykam się z takim wizerunkiem - Budda przypomina tu bardziej hinduskiego boga Hanumana z głową małpy. Tuż obok jest jeszcze jedna - bardzo współczesna - świątynia, tylko z lekka przypominająca tą z Nakhon Ratchasima. Daleko jej jednak do doskonałości formy poprzedniczki.

Na dworcu jestem o 13.30 czyli 15 min przed planowym odjazdem pociągu do Sisaket. Kupuję bilet 3 klasy rzecz jasna (20 THB) i odbieram bagaż z pseudo-przechowalni. Pociąg przyjeżdża z półgodzinnym opóźnieniem. Leciutki tłumek pospiesznie zajmuje wszystkie wolne miejsca - pozostaje mi więc użyć jako siedziska własnego plecaka. W ten sposób pokonuję połowę drogi tuż przy zarezerwowanym dla mnichów fragmencie wagonu. Po jakimś czasie jeden z nich wdaje się ze mną w luźną pogawędkę. Standardowo wypytuje początkowo o moje dane, dotychczasową trasę, plany na dalszą podróż i ... czy nie jestem aby żołnierzem, heh. Chyba kupię na zmianę jakieś mniej militarne koszulki. Kiedy dochodzimy do tematu wykonywanego zawodu okazuje się, że jesteśmy kumplami po fachu. Mój adwersarz zajmował się wykonywaniem planów architektonicznych. Rozmawia nam się na tyle miło, że mnich niespodziewanie proponuje mi zmianę moich planów zapraszając do swego domu … czyli chyba klasztoru. Zamierza wysiąść na następnej stacji nie zostawiając mi tym samym wiele czasu na podjęcie rozsądnej (czyt. przemyślanej) decyzji. Machinalnie rezygnuję z zaproszenia usprawiedliwiając faktem, że mam już sprecyzowane plany na najbliższy czas, i wyjątkowo wylewnie żegnam się z moim prawie-kumplem-mnichem. Znajduję wolne miejsce siedzące i przez pozostałą część trasy zachodzę w głowę cóż najlepszego uczyniłem pozbawiając się przyjemności poznania prawdziwego mniszego życia gdzieś na dalekiej prowincji Isaanu. Nigdy nie daruję sobie tej porażki i zastanawiam się czy rzeczywiście lubię spontan ... w tej sytuacji zdecydowanie wygrał typowy, zachodni racjonalizm. Cóż – życie (choć pozbawione właśnie nieodżałowanej dawki spontanicznej ekspresji) - toczy się dalej.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018