Budzę się przed alarmem zegarka o 6.30. Pierwszy raz mam komunikat z graba, że obszar jest nieobsługiwany. Czyżby się obrazili za wczorajszą ocenę trefnego przejazdu? Nie ma wyjścia – ruszam z marszu i po 10 min jestem przy kasie. Wyskakuję z 290 K i wsiadam na prom. Wypływa punktualnie o 8.00. Pasażerów jak na lekarstwo, a białasów poza mną zero. Początkowo nawet miło kołysze, później wyjście do toalety, czy na fajkę to popis ekwilibrystyki. Dwie panny rzygają na zmianę, koleś przewraca się na zgrzewki darmowej wody, a babcia przycina sobie rękę stalowymi drzwiami prowadzącymi na dolny pokład. Rozbryzgi wody zalewają nawet dach. Titanic …?
Po trzech godzinach wysiadam jednak w porcie na Phu Quoc. Cały!
W porcie poza portem nie ma nic. O transporcie lokalnym można pomarzyć. Będzie taxi. Za auto krzyczą 200 K. Tylko delikatnie odmawiam, bo może będzie jednak trza skorzystać. Na szczęście podbiega dwóch motobajkowców. Chcą 120 K, które zbijam do stówki. Jeden odpada. Drugi, niezbyt szczęśliwy wiezie mnie 12-kilometrową trasą do hotelu. Robię za jego nawigację, bo pojęcia nie ma dokąd jedzie. Dziadek prowadzi jednak na tyle ostrożnie, że przejażdżka nawet z plecakiem na grzbiecie wydaje się kolejną atrakcją … a to moja najdłuższa wyprawa skuterkiem w Wietnamie.
W euforii wysiadam w samym centrum miasteczka przed moim Hai Hien Guesthouse i paląc czekam na managera. Pojawia się za chwilę, dopełnia formalności, inkasuje należność (300 K) i prowadzi na 4-te piętro do 2-łóżkowego pokoju z łazienką, TV i przyległym doń tarasem. Może to kwestia chwili, ale ponownie uważam, że to najlepsza miejscówka wyjazdu. Z tarasu widać pobliski targ nocny, a za mim kutry rybackie przy nabrzeżu kanału. Rewelka to mało powiedziane. Metalowe, kręcone schody na tarasie prowadzą na dach budynku, a stąd widok na całą okolicę jest prawie nieograniczony.
Wychodząc na miasto pytam o dostępność pokoju na kolejną noc. Okazuje się, że jest niepewna …
W drodze na przystanek darmowego autobusu wpadam do jednej z knajpek na ryż z krewetką za 50 K. Niestety ostatnim przystankiem trasy na południe jest tutejsze lotnisko. Aby dostać się do Sunset City trza szarpnąć się na taxi. Oczywiście negocjuję - a właściwie przystaję bez targowania na stawkę 120 K – z motobajkowcami. Kolejny przyjemny kurs. Ty razem 15 km! Nowy rekord!
Wysiadam przy słynnej galerii Sun Signature – błękitnego kolosa z ekspozycją rzeźby. Obok Plac Św. Marka, a zaraz dalej campanilla, coloseum, z którego wyjeżdżają gondole najdłuższej kolejki linowej na świecie (8 km) na kolejną wyspę z pakiem wodnym. Tuż obok ruiny Pompejów i Sorrento Night Street! Gdzie ja jestem …? :)
Okazuje się, że jednak grab tu jednak działa. Za ponad stówkę docieram na lotnisko z nadpobudliwym małolatem, a stąd 17-stką w okolice hotelu. Odwiedzam jeszcze dwie okoliczne świątynie, w tym jedną z latarnią morską i wracam do pokoju. Pan czeka już z karteczką o treści: „You can stay one night more” :). Po krótkim odpoczynku czas na kolację. Przemierzam nocny targ w poszukiwaniu banh mi. Są wszelakie szaszłyki, ale banh mi udaje mi się dostać dopiero poza targiem. Dokupuję jeszcze patyczek z kurczakiem i wracam do pokoju.