Geoblog.pl    dagar    Podróże    BIRMA 2018 (+ Tajlandia)    "LUNCH Z MNICHAMI"
Zwiń mapę
2018
07
lut

"LUNCH Z MNICHAMI"

 
Birma
Birma, Bago
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10880 km
 
Pobudka o 6.30, szybki papieros w natrysku + równie szybka toaleta i europejskie śniadanie … o dziwo w towarzystwie skacowanego Anglika. Nie wygląda najlepiej i zadaje te same pytania co wczoraj. Znaczy nic nie pamięta. Znaczy ciężki dzień przed nim. Smażone jajko, tost, arbuz, banan i kawa zapewne pomogą mu przetrwać kolejny dzień.

Spacerkiem docieram do dworca. Okazuje się, że dziś pociągi do Bago odjeżdżają jednak z main station. Zdecydujcie się panowie! Spacer przechodzi w szybszy trucht wszak nie ma bezpośredniego połączenia obu stron dworca. 10 min przed planowanym na 8.00 odjazdem pociągu kupuję imienny (a jakże!) bilet za 1400 K. Nie było czasu myśleć nad klasą wagonu, więc wylądowałem ostatecznie w upper class. No cóż, może innym razem zbratam się z pospólstwem. Za to upper class, mimo nagryzienia zębem czasu, rzeczywiście wypasiona. Lotnicze, szerokie fotele z podnóżkami, szyby w oknach, pomocny opiekun pociągu. Wszystko gra.
W trasie redaguję wczorajsze wrażenia z objazdu Rangunu i niepostrzeżenie docieram do Bago. Nie sądziłem, że podróż minie tak szybko (1.45 h) i ponaglony przez opiekuna składu wypadam na peron z zamiarem znalezienia przechowalni bagażu.

Nie zdążyłem. Już mam kolejnego opiekuna w postaci drivera z motorem. Prowadzi mnie do zaprzyjaźnionej knajpy, gdzie mogę zostawić plecak, ale wcześniej zamierzam ustalić plan dnia. Driver dwoi się i troi opowiadając o zaletach sugerowanej wycieczki na jego motorku. No w sumie w porzo, tylko ta cena wywoławcza: 20000 K! Tłumaczę, że nie z zachodu, tylko z biednego kraju Polska pochodzę i że wolę przemierzać miasto pieszo. Czując przegraną driver opuszcza stawkę do połowy. Negocjuję do 8000, ale wyciąga ostatecznie tajną broń informując o pokrętnym planie ominięcia łączonego biletu wstępu do 4-ech tutejszych świątyń (10000 K). Powie, gdzie i jak zrobić dobre foto zza ogrodzenia, więc skoro oszczędzam mogę mu te 2 patyki dołożyć. Jedziemy. Najpierw do „biura podróży”’ w postaci wytanakowanej panienki na plastikowym krzesełku przy głównej drodze. Tu w przechowalni bagażu (na drugim krzesełku) mogę zostawić plecak i zakupić „w super okazyjnie cenie” bilet do Kanpun za jedyne 8000 K na 13.00. Niech będzie. Mamy 2,5 h na tour po zabytkach.

Na pierwszy ogień idzie Kyaik Kun Pagoda z czterema posągami siedzącego Buddy opartymi o nią plecami. Nic szczególnego, więc nie żal, że nie wchodzę do środka.

Następna jest Shwegugale Paya z 64-oma posągami Buddy wewnątrz. Przyjemne miejsce.

Teraz kolej na potężną Mahazedi Paya, ale większe wrażenie robi na mnie klimatyczna świątynia z czerwonego piaskowca ukryta na jej tyłach. Wygląda jak rodem wyjęta z khmerskiej Kambodży.

Shwethalyaung Pagoda to kolejny gigantyczny pawilon kryjący posąg leżącego Buddy podobny do odwiedzonego wczoraj w Rangunie. Bez biletu okrążyć go nie mogę, ale otwarta hala dokładnie ukazuje całą postać.

Spiesząc na lunch do drugiego pod względem wielkości klasztoru w Birmie po drodze mijamy postać leżącego Mya Tha Lyaung Buddha… tym razem pod gołym niebem. W Kya Kha Wain Kyaung jest już po 11.00. Driver przyspiesza kroku. Podbiegam za nim by zdążyć przed zakończeniem słynnego lunch-u mnichów w otwartej na turystów sali jadalnej. Zdążyliśmy – miski są jeszcze pełne. No w to mi graj! Póki co najlepszy punkt programu. Mnisi siedzą na posadzce przy niskich okrągłych stolikach w ciszy posilając się dość wykwintną na pierwszy rzut oka kuchnią. Usadzeni są pod kątem wieku/stażu, a ich zwierzchnik (chyba) ma oddzielny stolik VIP-owski, przy którym siedzi też odganiający muchy sługa. Nie no – doświadczenie jedyne w swoim rodzaju, tym bardziej, że poza mną obserwują ten rytuał tylko dwie pary z zachodu.

Nad miastem góruje najwyższa w Birmie (114 m) złota Shwemawdaw Pagoda. Jest o 15 m wyższa od Shwedagon w Rangunie. I to jest jedyne miejsce objęte wspólnym biletem, którego niemożności obejrzenia wewnątrz żałuję. Taki lajf.

Wrażenia nadrabiam za to w Snake Monastery, gdzie zanim obsługa dała mi po łapach, zdążyłem pogłaskać wielkiego śpiącego pytona 

W „tourist travel office” Emperor Express meldujemy się 45 min przed czasem. Rozliczam drivera. Domaga się napiwku. Trip był ok., więc dostaje tysiaka. Poleca mi jeszcze knajpkę obok biura/krzesła, gdzie za kurczaka z ryżem płacę 5400 K! Skandal … szczególnie, że posiłek na kolana nie rzucał. Chwilę później kolejnym motorkiem zostaję podrzucony do punktu załadunku. Zwykły rejsowy bus z tubylcami podjeżdża dopiero po godzinie, którą poświęcam na kontynuację relacji w szemranym towarzystwie obficie raczącym się piwem. To rzekomo kolejna agencja turystyczna, która chętnie załatwi mi bilety w drodze powrotnej. Ze szczerym uśmiechem na twarzy bardzo serdecznie im dziękuję. Przynajmniej (chwiejąc się na nogach) umieścili mój plecak w luku bagażowym.

W dość komfortowych warunkach docieram po 3-ech godzinach do Kankun – startowej wioski do złotej skały. Luzacko tu, a wszystkie uliczki obstawione są kramami i knajpami. Nocleg sam się znalazł i to za 8 dolców. Pann Myo Thu Inn oferuje też pokoje air-con, ale dziś chyba też będę spał w polarze. Posmarkuję trochę po dzisiejszych atrakcjach w różnych niekorzystnych dla zdrowia formach transportu. Właściciel przybytku to cham i gbur. Przechadzając się korytarzem chrząka obrzydliwie, charczy, a i donośne oddawanie gazów wśród rezydentów mu najwyraźniej nie przeszkadza.

Spacer po miejscowości skutkuje kolacją (zupa + kurczak 1500 K), zakupem koszulki (2500 K) oraz tacki słodkich specjałów (okaże się co to po degustacji) i pogawędką z dzieciakiem, który postanowił pochwalić się hodowanym w słoiku wieloszczetem długości ok. 20 cm. To akurat był gwóźdź wieczoru.

Pilśniowe ściany w hotelu wydają się jeno potęgować akustykę pomieszczeń i mam wrażenie, że w moim łóżku leży kilka osób … rozmawiających przez telefon, bekających, kichających, itp. Odpowiadam im swoistym smarkaniem. Zapowiada się ciężka noc, tym bardziej, że nieopodal trwa w najlepsze miejscowy, tani „koncert gitarowy”. Jakaś tutejsza schola …? Żeby chociaż melodyjnie grali, albo przynajmniej nie „śpiewali”, heh.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (40)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018