Słońce powoli zachodzi i najwyższy czas stąd mykać.
Moja nowa balijska rodzina (zapewne z wdzięczności za uświadomienie tak wyjątkowego skarbu w ich okolicy) gorliwie ponawia propozycję noclegu w rodowej wiosce, ale nie uśmiecha mi się jutrzejszego dnia ponowna danina za transport tą samą trasą, heh.
W Amlapurze szukamy zatem namiętnie jakiejś wolnej noclegowni ... właściwie "czegokolwiek", gdzie można się przespać. Najprościej byłoby dotrzeć do centrum – z pewnością coś "gustownego" (+ w rozsądnej cenie) by się znalazło. Zdaję się jednak na moich gospodarzy, którzy zasięgając zdania u przygodnych lokalesów wożą mnie cierpliwie od jednego homestay-u do innego guest-house-u. Wszędzie full! W końcu zatrzymujemy się na rogatkach miejscowości przed "Penginapan Ayuri Home Stay" z wypasionym salonem spa. Cena za pokój 350.000 IDR! Trochę (!!!) ponad mój budżet, ... szczególnie po uiszczonej właśnie opłacie za dzisiejszą wycieczkę, heh. Niezręcznie targować się jednak w obecności nowych przyjaciół i zagryzając zęby cenę zbijam jedynie o marne 50.000 IDR.
Żegnamy się za to iście po bratersku z sumiennym przyrzeczeniem podtrzymania "więzów rodzinnych", a za moment rozpakowuję plecak w dużym, czystym ... i nijakim klimatycznie pokoju ... za to wyposażonym w TV, Wi-Fi i wannę w łazience (!).
Na kolację wybieram się w stronę centrum Amplapury. W pierwszym - czynnym wciąż - przydrożnym warungu zamawiam ulubione nasi campur za 20.000 IDR i chyba pierwszy raz nie zaspokajam tylko głodu, jeno delektuję się wyrafinowanym posiłkiem. Rewelacja! Ilość dodatków dosłownie poraża kubki smakowe. W daniu łączą się wszystkie rodzaje mięsa: kurczak, wołowina, wieprzowina, a całość okrasza mnogość wszelakich dostępnych na Bali warzyw, których smak podkreślają dodatkowo maleńkie rybki (smażone w całości). Pierwszy raz nie doprawiam dania! Nieziemskiej rozkoszy podniebienia towarzyszy przesympatyczny staruszek … mniemam, iż właściciel knajpki. Mimo, że nie zna nawet słowa po angielsku świetnie się porozumiewamy. Człowiek dusza! Jego córka – obdarzona wyjątkowo szlachetną urodą – imponuje też charakterem. Mimo, iż dziadek jara tuż obok mnie goździkowe (a jakże!) papierosy, zostaję grzecznie (acz stanowczo) ostrzeżony o zakazie palenia wewnątrz lokalu. Na długo zapamiętam tą lekcję pokory … a może bardziej jej autorkę … ;)
W ciemnym miasteczku, pełnym napastliwych psów, próbuję znaleźć jakiś market spożywczy i niespodziewanie natykam się na spontaniczną uliczną imprę. Kliku kolesi popija do „chodnikowej kolacji" tutejszą kokosówkę. Rzecz jasna - jako farang - nie mogłem pozostać niezauważony i za chwilę - zaproszony serdecznie do prowizorycznego, chybotliwego stolika - duszkiem wypijam z nowymi „kumplami” szklaneczkę rzeczonego trunku. Właściwie smakuje prawie jak lekko zepsute mleko kokosowe, więc nawet się niespecjalnie krzywię - wzbudzając tym samym podziw kolegów - i momentalnie następna szklaneczka przede mną jest pełna. Ponoć to wyjątkowo prosty bimber: wystarczy rano zalać sok z kokosa wodą i poczekać na fermentację do wieczora. Istne remedium na ceny alkoholu w Indonezji, heh.
Tylko jeden z "podkokosowanego" towarzystwa zna podstawy angielskiego i poza krótkimi polemikami (we dwójkę) musi dodatkowo robić za tłumacza dla reszty ostro już wstawionej grupy. Każdy z kumpli chce o coś zapytać ... i w pijackiej pogawędce mija kawałek wieczoru. Co bardziej "zmęczeni" ruszają powoli na zasłużony (tudzież konieczny) spoczynek. Najmniej przytomny kolo nieoczekiwanie wsiada na skuter i slalomem (dziarsko mijając inne pojazdy) grzeje pod prąd. Hero w wersji hard! Jestem leciutko przerażony jego wyczynem, ale koledzy klepiąc mnie po plecach uspakajają, iż wszystko jest pod kontrolą (... tutejszych bóstw ...?).
Mam nadzieję, że kolo nadal żyje, heh.
Po czwartej szklaneczce coco-bimbru, lekko chwiejnym krokiem, wracam do pokoju i pławię (w napełnianej przez dwie godziny gorącą wodą) wannie.
Mimo małych potyczek z transportem i sporymi wydatkami był to bardzo udany (szczególnie towarzysko) dzień.