Przed 6-tą się rozwidnia na tyle, że mogę ruszyć na poszukiwanie noclegu w dzielnicy backpackersów: Sosrowijayan, tuż przy dworcu. Większość hoteli jest jeszcze zamknięta, a na drzwiach części z nich wiszą niepokojące tabliczki z napisem "full". Jedyne wolne pokoje to te w wyższych cenach (od 250.000 IDR). W labiryncie uliczek docieram do położonego na uboczu hotelu „Harum”. Tu są wolne pokoje z łazienką … do tego za 100.000 IDR bez targowania! To jeden z tych lokali, w których czuję się dobrze od początku. Jest przestronny, ma określony charakter, a okno wychodzi na wewnętrzną studnię. Ulicy w ogóle nie słychać ... za to nad hotelem idealnie słychać podchodzące do lądowania na pobliskim lotnisku samoloty. Nie przeszkadza mi to jednak w uzupełniającym nocne braki śnie.
Budzę się o 9.00 i po małej przepierce ruszam na miasto. Na głównej ulicy Malioboro zamawiam pierwszy posiłek. Generalnie jadam tu zwykle dwa razy dziennie: śniadanio-lunch i obiadokolację.
Rzeczywiście Yogya ma niezaprzeczalny urok. Malioboro otoczona jest klimatycznymi kamienicami z mnóstwem sklepików, ażurowymi podcieniami obrośniętymi egzotycznymi pnączami i rzędami wszechobecnych skuterów. Atmosferę przenika zapach serwowanych dań z przydrożnych garkuchni i goździkowy dym papierosowy. Całość obrazu uzupełniają barwne bryczki konne w roli taksówek. Przeszedłszy całą ulicę trochę przypadkowo trafiam na przystanek autobusowy w podobnym stylu jak w Jakarcie. Okazuje się, że można stąd dojechać wprost pod świątynię Prambanan. Na szczęście nie obowiązują karty chipowe, a bilety (3.600 IDR) kupuje się pojedynczo. Pech chciał, że właśnie rozładowała się bateria w moim Olympusie i zastanawiam się nad sensem odwiedzenia dziś tak istotnego zabytku. W tym momencie poznaję czekającą na bus polską parę nowożeńców: Olę i Marcina. Perspektywa wspólnej wycieczki przekonuje mnie do podjęcia ryzyka - mam wszak jeszcze kamerę.